poniedziałek, listopada 25, 2019
Politycy się dogadują w sprawie stołków, a sprawy związane OZE nie mogą czekać
Dyskusja o powołaniu
zapowiedzianego w expose Premiera pełnomocnika ds. OZE sprowadziła się do
personaliów, a w najlepszym przypadku do zakresu jego kompetencji. O problemach
branży OZE już nikt nie pamięta. Wydaje się, że skoro mamy w toku aukcje na
energię elektryczną z OZE i w dobrym kierunku
rozwija się program dla prosumentów „Mój Prąd”, to możemy spać spokojne.
Rozmawiałem w ten weekend ze studentami studiów podyplomowych, dla których
miałem pierwszy wykład. Reakcją na moje wynurzenia było: Ale jak to??? Tyle tej fotowoltaiki przybywa, aukcje na energię z OZE idą,
to dalej tego celu nie wypełnimy? Ano nie… A wygląda na to, że pełnomocnik
zajmie się tym co „strategiczne” (w tym: w praktyce odległe i niepewne), jak
budowa morskich farm wiatrowych, podczas gdy reszta sektora będzie się
rozwijała sama pod wpływem ogólnej pozytywnej deklaracji politycznej oraz
chwilowych i przemijających systemów wsparcia wprowadzanych impulsowo. Ja bym
bardziej zawierzył intuicji inwestorów i konsumentów energii, że ceny energii
elektrycznej i ciepła będą rosły (tego politycy nie potwierdzają), ale koszty
OZE same z siebie w takich warunkach nie będą spadać, a przynajmniej nie na
tyle jak mogłyby.
OZE to
przyszłość energetyki, zwłaszcza OZE bezemisyjne (dodane do wysoce emisyjnych
dadzą sensowny miks), ale w Polsce kluczowe problemy są do rozwiązania teraz, a
ich rozwiązanie zajmie co najmniej kilka lat, zanim będzie można wyłączyć „tryb
awaryjny”. Którego jeszcze nawet
porządnie nie włączyliśmy. To dlatego w jednym z poprzednich artykułów na blogu
[link]
wskazywałem na wyjątkowe i pogłębiające się zapóźnienie Polski w rozwoju OZE na
tle UE oraz słabnącą zdolność do dalszej
redukcji emisji CO2 (w szczególności w sektorze mniejszych źródeł emisji, tzw.
non-ETS- temat dotychczas zaniedbywany). W artykule zredagowanym przez Biznes
Alert [link]
bezpośrednio po expose premiera Morawieckiego, podkreślałem konieczność umocowania
pełnomocnika nie tylko w Radzie Ministrów i systemie odpowiedzialności za
kwestie planistyczne (poprzez ministra klimatu w ramach tworzenia Krajowego
planu na rzecz Energii i Klimatu - KPEiK) ale też konkretnie w ustawie o OZE
jako faktycznego jej gospodarza, wraz zapleczem administracyjnym i
eksperckim - departamentem ds. OZE. W
dobie rosnących wymagań środowiskowych i klimatycznych, zbyt wolny rozwój OZE
oznacza olbrzymie koszty po stronie konwencjonalnych aktywów wytwórczych, które
obecnie z ME trafiły do MAP.
Kluczowym
dokumentem planistycznym w polskiej energetyce od 2020 roku stanie się KPEiK, a
nie polityka energetyczna (PEP), której najnowszą, skądinąd znacząco poprawioną
wersję na odchodne przekazał pod konsultacje minister energii. W ten sposób przestanie
istnieć rozbieżność pomiędzy polityką energetyczną pisaną na potrzeby
wewnętrzne, w szczególności pod kątem aktywów państwowych spółek energetycznych
(PEP) i polityką prezentowaną na zewnątrz: dla UE i niezależnych inwestorów
(KPEiK). Wiadomo też, że w ramach wdrażania nowej dyrektywy o OZE i
rozporządzenia Parlamentu i Rady o zarzadzaniu Unią Energetyczną gruntownej
przebudowy wymaga ustawa o OZE. To wystarczająco zajmie pełnomocnika ds.
OZE (o ile w ogóle będzie on miał uprawnienia aby się tym zająć), ale to
zaledwie wierzchołek góry lodowej, którą tenże zobaczy obejmując urząd.
Największe
problemy ujrzą światło dzienne już na początku w 2020 roku i będą zmorą nie
tylko pełnomocnika, ale obciążą też cały rząd i premiera. Warto przypomnieć, że w skutek źle
postawionych tez, słabego rozpoznania otoczenia i megatrendów oraz nierealnych
celów (które dały impuls wejścia na ścieżkę wiodącą do obecnego kryzysie w
energetyce), w okresie negocjacji kształtu dyrektyw wdrażających pierwszy
pakiet klimatyczny UE w 2008 roku,
premier Tusk mawiał, że na kwestie z nim
związane poświęca nawet 80% swojego czasu [link]
przez co nie miał czasu na właściwe sprawowanie swojego urzędu.
Rok 2020 to
przede wszystkim rozliczenie z realizacji twardych, prawnie wiążących
zobowiązań międzynarodowych w zakresie
OZE. Ostatni raport GUS „Energia ze źródeł odnawialnych w 2018 roku” [link]
nie pozostawia złudzeń. Pomimo uspokajającego komunikatu, że w końcu udział OZE
w zużyciu energii finalnej brutto wzrósł o 3,48% (faktycznie tylko o 0,26 p.p.)
z 10,9% w 2017 roku do 11,16% w 2018 (dane GUS ostatecznie potwierdzi
Eurostat), to faktycznie Polska odchyliła się od ścieżki realizacji swojego
celu na 2020 rok jeszcze bardziej niż przewidywałem w najczarniejszych
scenariuszach. Powiększa się deficyt energii z OZE jaka ma być wyprodukowana w
2020 roku aby Polska wypełniła swoje zobowiązania, nie naruszyła prawa UE i nie
była zmuszona do zakupu brakującej energii w innym kraju członkowskim lub do
zapłacenia kary. Sytuację pogarsza nie tylko brak wyraźnych przyrostów
produkcji energii z OZE, ale także wzrost końcowego zużycia energii brutto,
który w 2018 wzrósł o 1,13%.
Panuje
powszechne niezrozumienie co do przyczyn alarmistycznych stwierdzeń w sprawie
OZE. Wynika to przede wszystkim z dwu czynników. Zobowiązania na energię z OZE
kojarzone są z celami w zakresie udziałów energii elektrycznej z OZE w zużyciu
energii elektrycznej, choć i tu zgodnie z danymi GUS w 2018 roku zanotowano
kolejny regres - udział energii elektrycznej z OZE w końcowym zużyciu energii brutto w
elektroenergetyce spadł z 13,09% do 13,03%. Trudno to jest w szczególności
zrozumieć wytwórcom energii z OZE w systemie zielonych certyfikatów gdzie ciągle (w ich systemie)
utrzymuje się pokaźna nadwyżka nieumorzonych świadectw pochodzenia rozumiana
jako nadmiar energii z OZE w stosunku do zobowiązań na 2020 rok 19,50% (bez
limitu dla biogazu rolniczego – 0,5%) nakładanych na sprzedawców energii, która
obniża ceny świadectw. Świetnie, tyle tylko, że przy rozliczeniu celu na rok
2020 nikogo nie będą obchodziły nasze świadectwa pochodzenia, a fizyczna
energia z OZE zużyta w danym roku. Obowiązek umorzenia nałożony ustawą podmiot
zobowiązany może sobie rozliczyć świadectwami sprzed wielu lat (nie maja
terminu ważności). Jest to tylko jeden z
przejawów rozdźwięku pomiędzy skalą zobowiązań państwa i zobowiązań jakie
państwo nakłada na przedsiębiorców.
Skalę
problemu w roku 2020 można zobrazować upraszając skomplikowane statystyki, ekstrapolując
trendy i przedstawiając problem nie „w procentach” ale w jednostkach energii,
najlepiej sprowadzając jednostki dla ciepła z OZE (TJ), biopaliw z OZE (ktoe) i
energii elektrycznej z OZE do jednej jednostki zrozumiałej przez
elektroenergetyków (GWh). Nie sposób też zrozumieć „problemu roku 2020”, bez
uświadomienia faktu, że niezależnie od tego czy kraj członkowski UE wypełni
swoje zobowiązania na 2020, czy nie, jest (zgodnie z rozporządzaniem o zarządzaniu Unią Energetyczną) także zobowiązany nadrobić braki i dodatkowo do
końca 2022 roku zrealizować 18% swojego nowego celu na lata 2021-2030 (przełoży
się to na 16-17% udział energii z OZE w 2022 roku).
Całościowy
obraz tych zobowiązań przedstawiono w tabeli, ekstrapolując wieloletnie trendy
z lat 2010-2018 na kolejne lata (2019-2020), uwzględniając, że wzrost zużycia
energii finalnej w 2020 zostanie zahamowany oraz, że Polska będzie realizować
scenariusz KPEiK proponowany przez Komisję
Europejską w zakresie redukcji zużycia energii i będzie dążyć do
uzyskania 25% energii z OZE w 2030 roku.
W 2020 roku może nam zabraknąć 27,5 TWh energii z OZE. Dla porównania, wszystkie, zresztą
już uwzględnione w tabeli, przeprowadzone,
ogłoszone i zapowiedziane aukcje w zakresie technologii „najszybszych” (wiatrowych
i słonecznych) mogą dać 4 TWh dopiero w 2021 roku i 10 TWh najwcześniej w 2022
roku (w praktyce będzie z nich mniej energii w poszczególnych latach). Gdyby założyć czysto teoretycznie, że braki
wypełniamy tylko energią elektryczną z najtańszych i najszybciej budowanych
OZE, to 27,5 TWh byłoby odpowiednikiem energii z dodatkowych 17 GW instalacji
fotowoltaicznych lub 10 GW farm wiatrowych (lub ich kombinacji), których nie
mamy i mieć nie będziemy. Musiałyby pełną mocą pracować już 1 stycznia gdyż do
rozliczenia celu liczy się energia z OZE wyprodukowana od 1 stycznia do
31grudnia 2020 roku.
Gdyby nawet
natychmiast odblokować ograniczenia administracyjne i prawne i otworzyć systemy
wsparcia, znaczących efektów w postaci inwestycji można by się spodziewać najwcześniej niż za
2-3 lata. 33 TWh deficytu w 2022 roku może się zamienić w niemal 40 TWh, jeżeli zużycie energii (tak jak w obecnej dekadzie) pójdzie wg scenariusza odniesienie. Ale gdybyśmy nawet w pełni zrealizowali cel na 2020 rok i poszli scenariuszem efektywnosci energetycznej, powinniśmy
utrzymywać wzrost produkcji energii z OZE do 2022 roku w tempie ok. 2,5
TWh/rok. To z kolei wymagałoby (trzymając się założenia, że staramy się wypełnić lukę
dodatkowymi inwestycjami w energię elektryczną z OZE) np. przyłączenia w 2021
roku powyżej 5 GW nowych mocy w fotowoltaice czy 2 GW mocy w nowych farmach
wiatrowych, a dopiero potem utrzymania rozsądnego ale ambitnego tempa wzrostu
OZE lub radykalnego zmniejszenia zużycia energii (a co ze wzrostem
gospodarczym?).
Nie ma co
się łudzić, nie da się tego zrobić wyłącznie energią elektryczną, trzeba do
inwestowania zaktywizować ciepłownictwo systemowe, które ma największy
potencjał, a poza tym i tak konieczność
radykalnej redukcji emisji oraz (od 2021 roku) nowy obowiązek wzrostu
udziału energii z OZE o 1,3 p.p. rocznie. Szybkich efektów jeśli chodzi o
wzrost udziałów OZE i redukcję emisji CO2 nie uzyskamy w
transporcie, gdyż mamy za małe udziały energii z OZE w produkcji energii
elektrycznej (bariera dla zielonej elektromobilności, sens skądinąd mają tylko miejskie e-autobusy), za wysokie udziały
nieefektywnych biopaliw (nie zaliczanych już w pełni do OZE), a technologie
wodorowe w okresie do 2025 będą zbyt drogie.
Deficyt
energii 27,5 TWh w 2020 roku oznacza konieczność dokonania tzw. transferu
statystycznego na kwotę 6-12 mld zł. NIK w ostatnim raporcie o OZE z 2018 roku
[link]
pisał o 8 mld zł, ale obecnie wydaje się to szacunek bardzo ostrożny. Kwota rzędu
12 mld zł powinna się znaleźć z rezerwie
ustawy budżetowej na 2020 rok (transfer musi być sfinalizowany i potwierdzony przed końcem ‘2020), gdy tymczasem
cała rezerwa na realizację projektów współfinansowanych z udziałem środków UE i
rozliczeń z budżetem ogólnym UE (zał. 2, cz. 83 do proj. ust. budżetowej) -wynosi
niewiele ponad 6 mld zł. Brak transferu oznacza skierowanie sprawy do Trybunału
Sprawiedliwości UE i wyższą karę (można ja szacować na 18 mld zł) do zapłacenia
w 2022/2023 roku. Z kolei niezrealizowanie indykatywnego celu pośredniego w
2022 roku oznacza poważne ryzyko znacznego uszczuplenia funduszy UE dla Polski.
Chodzi w szczególności o zielone fundusze, która mogą stanowić nawet 40%
całości budżetu UE.
Autor: Grzegorz Wiśniewski 2 komentarze
niedziela, listopada 17, 2019
Połączenie ochrony klimatu i rozwoju OZE w jednym ministerstwie to dobre rozwiązanie
Najważniejsze
zmiany w strukturze ministerstw wchodzących w skład nowego rządu Mateusza
Morawieckiego koncentrują się wokół odpowiedzialności za rozwój OZE, ochrony
klimatu i ograniczania kosztów energii,- tematów zaniedbywanych przez ostanie
15 lat, niestety też w ostatnich latach. Po latach wieloletniej beztroski, a
nawet działań kontr-produktywnych, przychodzi czas rozliczenia i zmierzenia się ze skutkami zaniechań. Tak narosłych i
skumulowanych oraz pilnych wyzwań w obszarach „OZE-klimat-koszty energii” nie
miał żaden inny rząd od czasu wejścia Polski do UE.
Działania w
tych obszarach do tej pory opierały się na
promocji błędnych założeń, np.: „OZE tylko stabilne” (takowe mogą być również drogie
i bez dalszego potencjału rozwojowego, np. współspalanie), „dekarbonizacja
podwyższa koszty energii” (a świstak siedzi i zawija). Zakładano też błędnie, że walka
ze smogiem (w znacznej mierze za pieniądze UE) nie ma nic wspólnego z ochroną
klimatu (na co kierowane są fundusze UE).
Zadania w trójkącie „OZE-klimat-koszty
energii” w strukturze nowego rządu mogą być realizowane jednocześnie, spójnie i
z powodzeniem o ile cele zostaną właściwie zidentyfikowane i dokonany zostanie
racjonalny podział kompetencji w tzw. ustawie o działach administracji rządowej (na nią trzeba poczekać). Nowi ministrowie ds. klimatu, aktywów państwowych (zasobów skarbu państwa) i rozwoju
(ale bez funduszy UE, ale rozwój gospodarki zależy bardziej od cen energii niż od funduszy jako
plasterka na ranę). Największe zaskoczenie to ministerstwo ds klimatu wydzielone z ministerstwa ds środowiska, które (z logiki ww. układanki i wypowiedzi przedstawicieli rządu) ma szanse na nadzór nad rozwojem OZE i które nb. do 2005 roku odpowiadało za OZE i wtedy dobrze sobie radziło (link do analizy), problemy zaczęły się potem.
Struktura nowych ministerstw na pierwszy rzut oka zaskakuje i rzuca podejrzenie, że chodzi o „walkę o stołki”. Ale to nie wszystko, gdyż nawet jeżeli o stołki chodzi, to niektóre z nich są na tyle gorące, a w dobie krajowego kryzysu energetycznego i kryzysu klimatycznego nawet „parzące”, że nie da się dalej na nich siedzieć i działać po staremu. Ministrowie w nowych ministerstwach "ds. trudnych" nie dostali wygodnych stołków ale niespotykanej dotąd skali wyzwania i idącą za nimi olbrzymią odpowiedzialność. Skalę problemów, ich pilność w stanie kryzysu (takie nadzwyczajne sytuacje w Polsce czasami pomagają w rozpoczęciu reform) można zilustrować na wybranych przykładach. Skupmy się tylko na wybranych i często nie uświadamianych problemach związanych z emisjami CO2 i OZE i zobaczmy jak wypadamy na tle UE.
Struktura nowych ministerstw na pierwszy rzut oka zaskakuje i rzuca podejrzenie, że chodzi o „walkę o stołki”. Ale to nie wszystko, gdyż nawet jeżeli o stołki chodzi, to niektóre z nich są na tyle gorące, a w dobie krajowego kryzysu energetycznego i kryzysu klimatycznego nawet „parzące”, że nie da się dalej na nich siedzieć i działać po staremu. Ministrowie w nowych ministerstwach "ds. trudnych" nie dostali wygodnych stołków ale niespotykanej dotąd skali wyzwania i idącą za nimi olbrzymią odpowiedzialność. Skalę problemów, ich pilność w stanie kryzysu (takie nadzwyczajne sytuacje w Polsce czasami pomagają w rozpoczęciu reform) można zilustrować na wybranych przykładach. Skupmy się tylko na wybranych i często nie uświadamianych problemach związanych z emisjami CO2 i OZE i zobaczmy jak wypadamy na tle UE.
Wiemy że
pomimo wzrostów cen uprawnień do emisji CO2 z większych źródeł
spalania będących w systemie handlu emisjami (ETS) w Polsce emisje dalej rosną
(i dokładają się do wzrostu cen energii). Ale ostatni raport
Europejskiej Agencji Środowiska (EEA) pokazuje, że od przyszłego
roku jeszcze większy problem będziemy mieli także z emisjami ze źródeł nie
będących w systemie ETS (tzw. non-ETS dla źródeł o mocach poniżej 20 MW).
Agencja dokonała m.in. oceny wdrożenia Decyzji Parlamentu i Rady 2009/406/WE w sprawie wysiłków podjętych przez
państwa członkowskie w tym zakresie. Polska w 2009 roku dostała „prezent” w
postaci prawa (nie obowiązku) zwiększenia emisji CO2 do 2020 roku w
stosunku do 2005 roku aż o +14% (UE jaka całość zobowiązała się do zmniejszenia
emisji o niemal 17%). Ten mechanizm w
formule podziału zobowiązań pomiędzy kraje członkowskie (effort sharing) został
wprowadzony po okresie objętym protokołem z Kioto 2008-2012, gdy Polska mogła jeszcze
zarabiać na spadku emisji z początków transformacji gospodarczej. Może minister właściwy ds. klimatu będzie tym
pierwszym który przestanie się
posługiwać danymi z lat 90-tych pokazującymi jak to Polska zredukowała emisję
CO2, a za to pokaże efekty redukcji świadomej i będącej rezultatem
polityki klimatycznej, a nie bankructwa najwięcej emitujących (z przyczyn
bynajmniej nie klimatycznych). Zgodnie z dotychczasową narracją to na
klimatycznego Nobla zasługuje prof. Balcerowicz, nikt tak nam emisji nie obniżył,
ale jego następcom jakoś kiepsko idzie.
Latami
kontrolnymi podlegającymi monitoringowi EEA są 2012-2020. Niewypełnienie
zobowiązań w tym okresie (łagodnie postawionych i przez co przeglądających się
także na smog) co do zasady powinno być ich nabycie w innym kraju członkowskim. Najnowsze dane EEA
pokazują że Polska w 2018 roku radziła
sobie najgorzej w całej UE z realizacją własnego celu non- ETS (deficyt sięgnął
ponad 16 mln ton CO2).
Niekorzystny
trend wzrostu emisji z systemu non-ETS w Polsce narasta od 2016 roku i wiele
wskazuje za to, że w 2020 roku Polska przekroczy swój limit w tym sektorze. Jak łatwo zauważyć, Polska znalazła się w
towarzystwie Niemiec i Austrii, ale te kraje mają swoje znaczące cele
redukcyjne (odpowiednio -14% i -16%), a niemiecki parlament właśnie uchwalił pierwsze
prawo klimatyczne, w którym zgodził się m.in. na wprowadzenie systemu ustalania
cen CO₂ dla transportu i budynków (sektor non-ETS). To tylko początek
problemów, gdyż od 2018 roku jest nowe rozporządzenie
525/2013, które zobowiązuje Polskę do zmniejszenia emisji CO2
w sektorze non-ETS o 7%, ale z uwzględnieniem zmian pochłaniania przez grunty (kompletnie pomijany w oficjalnej narracji efekt). Brak dotychczasowych działań w sektorze Non-ETS silnie (silniej niż w przypadku ETS) przekłada się z problemami w zakresie walki o "czyste powietrze". W polu widzenia ministerstwa klimatu pojawia się kolejne wyzwanie.
Nie
wynaleziono lepszego sposobu na szybkie redukcje emisji CO2 i
wspieranie walki ze smogiem niż OZE, zwłaszcza bezemisyjne (rzucanie palenia).
EEA wskazuje też jednak skrajny brak postępów w Polsce w zakresie rozwoju OZE,
zarówno w dłuższym jak i krótkim okresie do obrazuje wykres (wzrost udziałów OZE w pp.).
Brak postępów w długim okresie zbiegł się z wejściem Polski do UE (to zaskoczenie) i przekazaniem sektora OZE pod "protektorat" resortu ds gospodarki, gdzie OZE poza krótkim okresem odwilży 2007-2011 były traktowane co najmniej podejrzliwie. Ostatnie lata
zepchnęły rozwój sektora OZE w Polsce jeszcze bardziej na margines UE (w zasadzie w skali globalnej też) i – z uwagi
na zejście ze ścieżki, która miała prowadzić do celu doliczanego w 2020 roku (w
ramach innego, analogicznego mechanizmu effort sharing). W 2020 roku Polsce
zabraknie ok. 3 pp. do uzyskania 15% celu.
Polityka
klimatyczna UE nie skończy się w 2020 roku a dotychczasowe działania
podejmowane były (albo i nie podejmowane) tak, jakby 2020 miał nigdy nie nadejść,
a nawet gdyby, to miałoby nas to nie dotyczyć (tyle kadencji do tego czasu…). –Rok
2030 też nastąpi i całkiem prawdopodobne, że co najmniej niektórzy politycy tego
dożyją. Tymczasem zaniedbania w sposób oczywisty spowodują, że to na barki
obecnego rządu spadną miliardowe koszty. Całkowicie nieuzasadnione jest jednak twierdzenie,
że Polska (po uiszczeniu opłat za brak realizacji celu na 2020 roku) może sobie
pozwolić na spowolnienie rozwoju OZE z uwagi na brak celu wiążącego dla Polski
w tym zakresie w 2030 rok (mechanizm
solidarności, a nie effort sharing). Mechanizmy
finansowe w rozporządzeniu o zarządzaniu
Unią Energetyczną i punkty kontrolne kolejno w latach 2022, 2025, 2027 będą bowiem
penalizować Polskę w dostępie do środków
UE, a zbyt niskie udziały OZE w stosunku do indykatywnej ścieżki 2021-2030 będą się przekładać się na koszty zwiększonej
emisji CO2. Uzasadnia to przypisanie odpowiedzialności za OZE
ministrowi ds. klimatu, któremu (zresztą razem z ministrem ds. rozwoju i
ministrem finansów) należałoby już teraz
złożyć wyrazy współczucia.
Kwestie
związane z cenami energii są szeroko w Polsce dyskutowane, ale z perspektywy doraźnych interwencji, a nie długofalowej strategii, co ma kluczowy wpływ na
konkurencyjność. Warto tu tylko podkreślić, że w połowie br. ceny hurtowe
energii elektrycznej w Polsce były (poza Grecją i Maltą) najwyższe w całej UE (link),
a trendy były jeszcze bardziej niekorzystne (szczegóły - linku
do bloga). Tak więc krótkoterminowe sterowanie ręczne kosztami energii,
bez pomysłu na przyszłość i tak nie wychodzi w grę a za to zniechęca do działań
na rzecz efektywności energetycznej inwestycji
w prosumenckie OZE. A i inflację napędza.
Łącząc
powyższe problemy minister ds. klimatu stanie zatem przed absolutnie wyjątkowymi
zadaniem. Paradoks polega na tym, że nowe
ministerstwo powstaje na gruzach ministerstwa rodem z minionej epoki –
samodzielnego ministerstwa ds. energii (faktycznie ds. energetyki węglowej).
Ryzyka i anachroniczność (opisane w artykule sprzed 4 lat -
link) związane z tworzeniem ostatniego w UE ministerstwa ds. energii
nakierowanego na wykorzystanie węgla i centralizację (kartelizację) energetyki w
pełni się potwierdziły i - dodatkowo -
walnie przyczyniły się do problemów opisanych wyżej. Minister Energii
twierdził, że opinie w sprawie istnienia antropogenicznych zmian klimatu są
podzielone i jego resort działa w oderwaniu od tego typu koncepcji (nie jego
problem). Także koncepcje uznane przez likwidowane ministerstwo energii i
znaczną cześć branży za flagowe: wspieranie kogeneracji i rynku mocy na
paliwach kopalnych nie będą sprzyjać ani ograniczaniu kosztów, ani emisji i nie
mają perspektyw. Paradoksalnie progresywnie pomyślane
nowe ministerstwo ds. klimatu jest i
tak rozwiązaniem mniej wyjątkowym niż powołanie w XXI wieku ministerstwa ds.
energetyki i górnictwa, ale nowy „resort” nie może być jednak wyspą czy
silosem, jakim było ministerstwo energii.
W UE kilka
krajów ma ministerstwa obejmujące sprawy klimatu, ale zawsze z dodatkowymi
obszarami, np.:
·
Dania: klimat+energia+firmy energetyczne
·
Finlandia: klimat+energia
·
Szwecja: klimat+energia
·
Słowacja: klimat+środowisko
·
Węgry: klimat+energia+środowisko+technologie
i innowacje
·
Irlandia: klimat+środowisko+komunikacja
Malta: klimat+ środowisko+rozwój zrównoważony
Holandia klimat+gospodarka
Holandia klimat+gospodarka
Przykład
irlandzki może być dobrą inspiracją do zintegrowania działań z oczekiwaniami
społecznymi. Po etapie klimatycznego denializmu, wyeliminowania zmian klimatu
ze szkolnej podstawy programowej i
narzucenia przez resort energii antyklimatycznej narracji
w mediach, obywatele i przedsiębiorcy oczekują zmiany narracji, aby w efekcie
uczciwej komunikacji ich ogólnie pro-klimatyczne przekonania mogły znaleźć
oparcie w, wiarygodnej, opartej na racjonalnych podstawach polityce rządu. Kilkuletnia kampania dezinformacji klimatycznej
odniosła „sukces”, a bez akceptacji społecznej dla samej idei, ministerstwo ds.
klimatu nie przeprowadzi w sposób spójny
tak złożonego przedsięwzięcia jak zarysowane powyżej. W tej koncepcji minister
ds. klimatu powinien się stać gospodarzem polskiej ustawy o OZE, która delikatnie
mówiąc raczej nie jest najlepszą na świecie regulacją z tego obszaru Wymaga ona
poważnych zmian, w tym np. poszerzenia (to ważne zadanie nowego ministra) o
kwestie możliwości bezpośredniej
sprzedaży energii z OZE, promocji umów PPA i mechanizmów sectors coupling ułatwiających efektywne ekonomicznie wykorzystanie
nadwyżek energii z OZE np. w ciepłownictwie, itd., ale przede wszystkim odbiurokratyzowania.
Ponadto, i temu sprzyja powołanie nowego ministerstwa, działania na rzecz ochrony klimatu i zwalczania smogu nie mogą
być prowadzone oddzielnie. Jednoczesna
walka o klimat i niskie ceny energii nie powiedzie się bez koordynacji działań
w tym obszarze w ramach struktur rządowych.
Wydaje się ze
dalej otwarte pozostaje pytanie o gospodarza ustawy Prawo energetyczne. Kolejne nowelizacje usuwały z ustawy kwestie
środowiskowe, a wpisana do niej 20 lat temu zasada „rozwoju rozważnego” niewiele
obecnie znaczy. Jest to ustawa w
wielu miejscach niejasna, skomplikowana (nawet dla prawników), nieczytelna dla
„zwykłych” uczestników rynku i przeregulowana – składająca wiele obowiązków na
barki ministra właściwego ds. energii. Jeśli popatrzymy na kwestie praktyczne
funkcjonowania producenta energii z OZE, to wiele kluczowych kwestii jest
rozstrzyganych na poziomie ministra właściwego ds. energii (ew. Rady Ministrów
ale za rekomendacją owego ministra). Wobec likwidacji ministerstwa
ds. energii tworzy się przestrzeń do tego aby odchudzić tę ustawę z elementów wspierających
paliwa kopalne i nakierować na potrzeby odbiorców energii i tworzenia mechanizmów rynkowych w
energetyce. Z powodzeniem i w sposób spójny z celami ministra ds. klimatu takie zadanie może realizować minister ds.
rozwoju.
Rozwijanie
OZE, ochrona klimatu i ograniczanie kosztów energii mogą być realizowane w odpowiednim tempie i w sposób spójny wewnętrznie o ile minister
ds. klimatu uzyska wsparcie ministra ds. rozwoju i premiera. Zagrożeniem może
być przekazanie zbyt silnych kompetencji w zakresie regulacji rynku energii w
kompetencje ministra ds. aktywów państwowych (nadzór nad państwowymi grupami energetycznymi). Świat nie zna
sytuacji, w której tworzenie regulacji pod potrzeby tradycyjnych koncernów
energetycznych prowadzi do skutecznej walki ze zmianami klimatu i do obniżania
cen energii. Możliwe za to staje się wtedy dalsze prowadzenie działań
fasadowych, pozornych, realizowanych na przeczekanie pod parasolem regulacji
lub tzw. „green washing”. Może przynieść
podobne efekty jak np. „budowa” elektrowni jądrowych (wydaliśmy na nie już
mnóstwo pieniędzy, choć nawet nie doszliśmy do pierwszych etapów procedury
inwestycyjnej, a problemy narastają na bieżąco i już nie możemy pozwolić sobie na kolejna zmarnowaną dekadę) i będzie prowadzić do dalszego spadku wartości polskich spółek
energetycznych. Paradoksalnie - oddanie regulacji rynku energii w ręce odbiorców energii i stworzenie perspektywicznych ram
rozwoju przez ministra ds. klimatu może skutkować szybszym postawieniem w spółkach na te zasoby (póki jeszcze w spółkach są), które służyć będą
poprawie konkurencyjności.
Wznieśmy zatem
toast za Ministra Kurtykę. Niełatwo mu będzie, ale idea powołania ministra ds. klimatu
z szerokimi kompetencjami w zakresie rozwój OZE jest godna najwyższej uwagi, a
Minister Kurtyka ma szansę na pozyskanie
wsparcia od innych członków rządu i z pewnością uzyska je w potrzebującym
świeżego powierza i nowych perspektyw sektorze energetycznym.
Autor: Grzegorz Wiśniewski 2 komentarze
Subskrybuj:
Posty (Atom)