poniedziałek, lipca 29, 2019
Czy energetyka odnawialna może się efektywnie rozwijać w systemie nakazowo-rozdzielczym? – próba oceny efektów systemu aukcyjnego na przykładzie energetyki wiatrowej
System aukcyjny przewidziany na ponad 20 technologii OZE efektywnie
zadziałał tylko w przypadku jednej z nich – farm fotowoltaicznych o mocy do 1
MW. 19-go lipca Sejm uchwalił kolejną nowelizację
ustawy o OZE i (wreszcie) otworzył pole do ogłoszenia największej jak dotąd
aukcji na projekty OZE. Ok. 3,4 GW projektów, w tym minimum 2,5 GW projektów
wiatrowych i 0,75 GW fotowoltaicznych może się ubiegać o kontrakty
w aukcji ‘2019. Najwyższy czas, choć i tak za późno na wypełnienie celu 2020, a ponadto
choć system aukcyjny został dopracowany to zaawansowanych projektów OZE do realizacji w kolejnych latach brak…
Instytut Energetyki Odnawialnej dokonał analizy bazy danych wszystkich projektów wiatrowych w
Polsce i zajął się oceną możliwości
wypełnienia zaplanowanego przez rząd koszyka
aukcyjnego. Inwestorzy przed podjęciem decyzji o udziale w aukcji i wyznaczeniu
ceny oferowanej muszą dokonać analizy projektów wiatrowych i słonecznych, które
mogą licytować we wspólnym koszyku aukcyjnym i porównać z wielkością zamówienia
rządowego. To ciekawy problem z punktu
taktyki biznesowej i po rozwiązanie odsyłam do analizy IEO [link],
ale na tym tle warto zadać pytanie co dalej? Czy system aukcyjny stworzył w
energetyce odnawialnej wystarczająco duży wolumen dobrej jakości projektów, nie
tylko dla aukcji w 2019 roku i ostatniej
desperackiej próby wypełnienia celu 2020? Czy portfolio istniejących projektów (na różnych etapach
rozwoju) może też stanowić jeszcze bazę dla inwestycji OZE w kolejnych
latach?
System aukcyjny został zaproponowany przez Komisję Europejską w projekcie wytycznych
o pomocy publicznej dla OZE w 2013 roku [więcej
o tej przedziwnej historii w artkule sprzed 5 lat] i niemal
jednocześnie nieoczekiwanie trafił do ówczesnego projektu ustawy OZE z 2013
roku. Chwalony był za „rynkowość”, tak jak inne pozornie rynkowe rozwiązania
(np. tzw. rynek mocy). Faktycznie aukcje, przynajmniej w polskiej wersji, to
system centralnie sterowany, w którym o wszystkim decydują politycy. Sama możliwość
zgłoszenia na zawołanie ceny poniżej maksymalnej określonej przez polityków to
jeszcze nie rynek, tym bardziej, że nie wiadomo na jaki wolumen, na jaką
technologię i kiedy aukcja zostanie ogłoszona, przez co nie ma projektów, a jak
nie ma projektów, to nie ma też rynku. Ustawa OZE (200 stron) w części dot.
systemu aukcyjnego (100 stron) stanowi modelowy przykład przesterowania i
nadmiaru biurokratycznych procedur, z którymi z olbrzymim zaangażowaniem zmaga się
regulator i organizatora aukcji - URE. Ustawa szczegółowo opisuje aukcje nie
tylko na nowe projekty, ale i na stare (aukcje migracyjne) i modernizowane,
które nie były i pewnie nie będą nigdy ogłoszone, ale stawia podstawowych wymagań
autorom rozporządzeń i twórcom polityki energetycznej aby system aukcyjny w
odpowiednim otoczeniu mógł zadziałać stymulująco na cały rynek..
W końcu (pomijając udane aukcje na fotowoltaikę, które
jednak z uwagi na ograniczoną skalę nie przybliżyły Polski do realizacji celów
OZE) w listopadzie ub. roku, z opóźnieniem 2-3 letnim, przeprowadzono pierwszą
aukcję (zakontraktowano w niej ok 1,1 GW
projektów wiatrowych) i zaplanowano aukcję
na br. (w tym na 2,5GW nowych projektów wiatrowych). Zaczną one dostarczać
energię dokładnie 10 lat od rozpoczęcia prac nad systemem aukcyjnym. W podobnym
okresie znacznie więcej (6 GW) i przy zdecydowanie mniejszej biurokracji
powstało w systemie zielonych certyfikatów. Wprowadzając system aukcyjny zapomniano o tym, że decyzje polityczne o
wolumenach powinny mieć jakieś podstawy - być poprzedzone ciągłą pracą
deweloperów.
Na jakiej podstawie politycy decydują o tym jaka
technologia, w jakimi czasie i w jakim zakresie (udział, moce) ma się znaleźć
na rynku? Nie można DOBREJ JAKOŚCI projektów wyciągać jak królika z kapelusza, kiedy
tylko rząd sobie tego zażyczy - przygotowanie ich zajmuje sporo czasu i
kosztuje. Politycy mogą skutecznie zatrzymać rozwój projektów (np. nie ogłaszając
aukcji), ale system aukcyjny ich nie wyczaruje wtedy gdy ogłoszone zostaną
aukcje z odpowiednią ceną referencyjną. Okazuje się, że olbrzymie koszty prac
nad ustawą i nad systemem aukcyjnym wsparcia OZE skutecznie przyczyniły się do spadku
udziałów energii z OZE (aukcje miały
służyć wypełnieniu celu OZE w 2020 roku,
co okazuje się niemożliwe), a po okresie wieloletniej radosnej twórczości polityków
nie ma gotowych projektów na kolejne aukcje, czyli w efekcie wykonano wiele dobrej ale dalej już nikomu
niepotrzebnej roboty. A system aukcyjny bez projektów nie ma bowiem dalszej
racji bytu.
Można to łatwo pokazać na przykładzie energetyki wiatrowej,
która ma w polskich warunkach najdłuższą historię jeśli chodzi o korzystanie z
systemów wsparcia. Na rysunku poniżej, wykorzystując najnowsza bazę danych IEO
( link),
pokazano na przykładzie dwu kamieni milowych developmentu farm wiatrowych
(warunków przyłączenia do sieci i umów przyłączeniowych), jak pracowali
deweloperzy w latach 2010-2019.
Źródło:
Baza danych „Projekty
wiatrowe w Polsce ’2019”, oprac. własne autora
Źródło:
Baza danych „Projekty
wiatrowe w Polsce ’2019”, oprac. własne autora
Dane IEO pokazują, że polscy deweloperzy do etapu uzyskania
warunków przyłączenia doprowadzili projekty o łącznej mocy 7,8 GW, a czego
zrealizowano 6,4 GW. Pozostało jedynie 1,5 GW projektów, a nowe powstają w
tempie zaledwie 100 MW/rok (z uwagi na ustawę odległościową z 2016 r.,
która dotyczy ograniczeń lokalizacyjnych dla nowych projektów, są to małe projekty
rzędu 5-9 MW). Wiadomo, że poprawnie wprowadzany
system aukcyjny zagranicą, jeżeli gdzieś
zadziałał (o czym dalej), to właśnie w przypadku
energetyki wiatrowej i słonecznej. Nie miało zatem żadnego sensu uruchamianie
od 2016 roku systemu aukcyjnego łącznie
z ustawą zwaną "antywiatrakową".
Pomijając ustawę odległościową, nowe projekty bez jasnej
perspektywy aukcji przynajmniej na minimum 3 lata do przodu - jak zaleca
Komisja Europejska (w Polsce praktyce aukcje ogłaszane były na zaledwie 2-3
miesiące przed terminem składania ofert)
i tak by nie powstawały.
Wobec rosnącego ryzyka niespełnienia przez Polskę celów na
energię OZE oraz niespotykanej w przeszłości galopady kosztów i cen wytwarzania
energii politycy zmuszeni zostali do przeproszenia się z OZE, w tym z
energetyką wiatrową. Aukcja z listopada 2018 roku wykazała bowiem, że farmy
wiatrowe, które zaoferowały dostawę energii przez kolejne 15 lat w cenie
poniżej 200 zł/MWh są w Polsce najtańszym źródłem energii (nie tylko z OZE- gdzie ceny energii z nowych źródeł wodnych i
biogazowych są 2-3 krotnie wyższe, ale
także węglowych i jądrowych – też 2-krotnie droższych). Energia z nowych farm wiatrowych jest
najtańsza i aukcje są konkurencyjne tylko wtedy, gdy są na rynku rozwinięte
projekty do realizacji (pełny cykl inwestycyjny to 3-5 lat), a tych wystarczało
na aukcje ‘2018 i zabraknie na aukcje ‘2019, nie mówiąc nawet o ewentualnych
kolejnych aukcjach.
To dlatego IEO rozważa ekonomiczne podstawy możliwości włączenia
się dużych (10-50 MW) farm fotowoltaicznych
do konkurencji w koszyku aukcyjnym razem z farmami wiatrowymi. Takie
możliwości są, ale dużych projektów PV
jest też za mało aby uzbierało się na ponad 3 GW nowych mocy. Niestety, poza
istniejącymi projektami wiatrowymi i rozwijanymi konsekwentnie (nie tylko z
uwagi na aukcje) projektami fotowoltaicznymi na palcach jednej ręki można
policzyć przygotowywane większe projekty w każdej z innych technologii OZE
(elektrownie wodne, biomasowe, biogazowe), a to oznacza, że nie będzie z czego
budować nowych mocy.
Z danych zgromadzonych przez IEO wynika, że po aukcji ‘2019
nie będzie już ani jednego projektu wiatrowego na tyle realistycznego i
efektywnego, aby stawić czoło nowym wyzwaniom na lata 2021-2030, w tym na zrealizowanie
do 2020 roku 18% nowego celu na 2030 (32% OZE w UE i 25% w PL, -zgodnie z
wymogiem Komisji Europejskiej jeśli chodzi o podział nowych celów i środków UE
w nowej dyrektywę OZE o rozporządzeniu o
zarządzaniu Unią Energetyczną). Szkoda, bo ostatnie dane z eksploatacji dobrych
projektów wiatrowych pokazują, że w warunkach polskich technologia przeznaczona
na niskie prędkości wiatru działa. Współczynniki wykorzystania mocy na poziomie
powyżej 3300 godzin rocznie (nie do
pomyślenia jeszcze kilka lat temu) okazują się osiągalne, nawet przy umiarkowanych
warunkach wiatrowych.
To, że kolejne rządy w Polsce nie mogą sobie poradzić z
wyzwaniami energetycznymi (rosnące ceny energii, brak pewności jej dostaw w
szczytach zapotrzebowania i wątpliwa czystość ekologiczna), a w szczególności jeśli chodzi o OZE, niestety widać.
Ale, aby nie krytykować jednostronnie i
niesprawiedliwe, warto zwróć uwagę, że z pomysłem aukcji (bronią się przed tym
Amerykanie, ale i rządy kanclerz Merkel i premiera Tuska je wsparły) nie radzą sobie też Niemcy, które również mają
problem z realizacją celów OZE (nie tak duże jak Polska, bo przynajmniej ceny
energii i emisji tam spadają, ale nie ma pewności, że zrealizują swój 18% cel w
2020 roku). W znacznej części problem
wynika właśnie z decyzji o wejściu w system aukcyjny.
Portal CLEW informuje, że moc
lądowych farm wiatrowych w latach 2014 i 2015 rosła corocznie o ok. 4 GW
rocznie, ale po ogłoszeniu pomysłu z aukcjami inwestorzy wiatrowi przyspieszyli realizację
projektów, aby skorzystać ze starego systemu w 2016 r. (przybyło 9 GW), a po przejściu na aukcje w 2017 roku ekspansja
mocy spadła do poniżej 1,5 GW rocznie,
zagrażając realizacji krajowego celu OZE.
Przyznać też trzeba, że choć pragmatyczni Amerykanie
odrzucili pomysł aukcji i pozostali przy swoim „tax credit” na technologie
energetyczne, które popierają, to też trafili na problemy innego rodzaju. Aukcje
nie są źródłem wszelkiego zła, za oceanem w energetykę wiatrową uderzono nie
aukcjami, ale komunikowaną wprost niechęcią dbania o środowisko prezydenta
Trumpa. Trump zapowiedział, że w 2020 roku wygaśnie tax credit (wcześniejsza
decyzja Obamy) na energetykę wiatrową (24 USD/MWh). Tamtejsze ministerstwo ds.
energii wykonało posłusznie i gorliwie zalecenie Pana Prezydenta i wycofało z
prognozy energetycznej jakikolwiek
rozwój energetyki wiatrowej po 2020 (trzeba jednak podkreślić, że nie uwierzyło
w księżycowe plany renesansu węgla i atomu), co obrazuje poniższy wykres
zaczerpnięty z oficjalnej prognozy rządowej
agencji EIA.
Okazuje się, że prezydentowi USA najbardziej udało się z
węglowodorami – potrafi sprzedać niekonkurencyjny (np. w stosunku do cen w UE) gaz łupkowy nie
tylko zagranicą, ale i w kraju (kolor
niebieski na wykresie), ale energetyki wiatrowej (kolor zielony) nie potrafi
dyrektywnie zatrzymać. Wybawieniem dla rynku energii w USA
stał się brak systemu aukcyjnego. Wg
AWEA w USA jest obecnie 40 GW zaawansowanych w realizacji projektów
wiatrowych (nawet za prezydenta Obamy nie było takiego wzrostu). Tylko w pierwszym
kwartale br. deweloperzy projektów wiatrowych ogłosili niemal 3 GW nowych umów
PPA, czyli energetyka wiatrowa wchodząc na rynek wyzwoliła się z władzy
polityków (dlatego że jest tańsza).
Każdy kraj ma zatem swoje problemy i Polska nie jest
wyjątkiem. Chodzi jednak oto, że Niemcy i Amerykanie nie muszą, aż tak bardzo liczyć
się z kosztami energii, a Polska musi - nie może pozwolić sobie na niekorzystanie
z własnych zasobów najtańszej energii. Spadek cen energii z OZE, a w
szczególności z farm wiatrowych wcale nie wynika z biurokratycznego systemu
aukcyjnego, ale z rozwoju technologii (to temat na inny artykuł).
System aukcyjny pozwala tylko na wykorzystanie dorobku wielu
deweloperów, którzy wcześniej wierzyli swoim politykom i bazowali na wierze w
równe szanse na wolnym rynku. Po zerwaniu nisko wiszących owoców, zarówno
system aukcyjny jak i politycy są bezradni dlatego, że nikt im nie wierzy.
Skoro politycy są niewiarygodni, to niech „będąc pod ścianą” więcej płacą -
mogą powiedzieć inwestorzy, ale to oznacza także wyższe ceny energii dla
Polaków i utratę konkurencyjności całej polskiej energetyki. Rząd zawsze może
(powinien mieć takie prawo) dopłacać do węgla (z Rosji) , atomu (z kilku
krajów) i gazu z Ameryki. Ale warto też pomyśleć aby stworzyć także sensowny rynkowy
(nie dotacje uzależniające nas od UE) mechanizm wsparcia OZE, zdecydowanie inny
niż aukcje.
Ministerstwo Energii zakreślając w projektach PEP’2040 i
KPEiK’2030 plany rozwoju OZE, energetyki jądrowej i węgla nie napisało jakimi metodami i za
jakie kwoty z kieszeni podatników i konsumentów energii chce realizować swoje
zamierzenia i do jakich cen energii dąży
oraz jak i w jakim zakresie w te dążenia wpisuje się` system aukcyjny czy
jakikolwiek inny system wsparcia transformacji energetycznej. Nie tylko kształt
ale i potrzeba systemu aukcyjnego w Polsce wymagają poważnej refleksji. Mają z
nim problemy znacznie lepiej analitycznie przygotowane administracje w innych
krajach (potwierdza
to nowy raport Uniwersytetu w Oksfordzie). W sytuacji chaosu w energetyce, gdy OZE stają się najtańszymi źródłami
energii, łagodniejsze i spokojniejsze formy wsparcia OZE takie jak gwarancje
bankowe i ulgi podatkowe przyniosą lepsze efekty.
Autor: Grzegorz Wiśniewski 1 komentarze
poniedziałek, lipca 22, 2019
Podatek węglowy wg von der Leyen ma solidne podstawy ekonomiczne i polityczne
Ursula van der Leyen w swoim wystąpieniu przed głosowaniem w
Parlamencie Europejskim nad jej kandydaturą na szefową Komisji Europejskiej,
pomimo przywiązania do konserwatyzmu, zaskoczyła elastyczną kombinacją progresywnych
priorytetów. W sześciopunktowym expose
„Unia, która stara się o więcej” na pierwszym miejscu zaproponowała „Europejską Zieloną Umowę” opartą na nowym pomyśle politycznym – podatku
węglowym.
Tzw. „carbon tax”, choć stosowany w kilkunastu krajach
europejskich i od kilkunastu lat dyskutowany nie mógł przebić się do tzw.
mainstreamu instrumentów pro-klimatycznych UE, ustępując liberalnej koncepcji handlu
emisjami „ETS” i niezdefiniowanej reszty zwanej „non-ETS”. Nowa przewodnicząca Komisji Europejskiej mówi
o tym, że jeśli UE ma być neutralna pod względem klimatu do 2050 r. to różne instrumenty będą musiały być w sposób spójny zastosowane
do 2030 r. Wygląda na to, że tym razem
nie prowadzi już dyskusji akademickiej mówiąc z pełną determinacją o „neutralności
klimatycznej” i wprowadzaniu nowych instrumentów i w taki oto sposób opisując
na czym ma polegać European Green Deal:
„Będziemy musieli zainwestować w innowacje i badania, przeprojektować naszą gospodarkę i zaktualizować naszą politykę przemysłową. Aby pomóc nam osiągnąć nasze ambicje, zaproponuję europejską zieloną umowę w ciągu pierwszych 100 dni urzędowania (…). Aby uzupełnić te prace i zapewnić naszym przedsiębiorstwom możliwość konkurowania na równych warunkach, wprowadzę podatek graniczny od emisji dwutlenku węgla, aby uniknąć „ucieczki emisji”. Powinno to być w pełni zgodne z zasadami Światowej Organizacji Handlu (WTO). Rozpocznie się od kilku wybranych sektorów i będzie stopniowo rozszerzany. Dokonam również przeglądu dyrektywy w sprawie opodatkowania energii”.
Przegląd podatków energetycznych wskazuje na protekcjonizm (gaszenie ognia populizmu i nacjonalizmu oliwą) ale może doprowadzić także do wewnątrzgranicznego podatku węglowego, o czym dalej (inaczej trudno byłoby wprowadzić "graniczny"). Oprócz kija von der Leyen proponuje marchewkę:
„Zamierzam przedstawić strategię na rzecz ekologicznego finansowania i plan inwestycyjny, w tym (…) przekształcenie części Europejskiego Banku Inwestycyjnego w europejski bank klimatyczny. Bank jest już największym na całym świecie dostawcą finansowania na rzecz klimatu, które obecnie stanowi 25% całkowitego finansowania przeznaczonego. Chcę przynajmniej podwoić tę liczbę do 2025 r. Plan inwestycyjny na rzecz zrównoważonej Europy będzie wsparty kwota 1 bln Euro w ciągu następnej dekady w każdym zakątku UE”.
Dokładnie nie wiadomo co ma na myśli nowa szefowa KE (choć widać że Niemcy już od dawna pracowali nad jej programem, a jej wybór nie jest przypadkowy) i jakie mogą być konsekwencje (o tym dalej), ale jest to z pewnością poważna propozycja, tym bardziej, że widać w niej
nie tylko wpływy niemieckie, skandynawskie (kraje skandynawskie są prekursorami
„carbon tax”, obecna prezydencja fińska robi wiele w sprawie polityki
klimatycznej) , ale także francuskie. Prezydent Macron najbardziej rozumie (sam doświadczył), że obecnie
branżowo (transport) i jedynie w pojedynczych krajach nakładane podatki kończą
się „żółtymi kamizelkami” (protestami), a problemu nie rozwiązują. Macron był jedyną głową państwa, który ostatnio sprzeciwiał się otwarciu negocjacji handlowych z USA, krajem, który chce wycofać się z paryskiego porozumienia klimatycznego. Widzi, że także ustalenia Konferencji Klimatycznej w Paryżu z 2015 roku
oparte na dobrowolnych zobowiązaniach nie prowadzą do niczego konstruktywnego poza
promowaniem egoizmów narodowych w wydaniu np. prezydenta Donalda Trumpa (powtarzającym
za Bareją: „ Ja tu jestem kierownikiem tej szatni. Nie mamy pańskiego płaszcza
i co pan nam zrobi?”). W walce wizji Macrona z wizją Trumpa, wraz z poparciem wyboru nowej szefowej KE (i jej programu), Polska stanęła po stronie Macrona. Słusznie, inaczej polska energetyka przegra w dwójnasób, chodzi jednak o wygranie razem z Francja i Niemcami (Brytyjczycy z powodu kryzysu przywództwa, choć ostatnio wiele zrobili dla klimatu, już się nie liczą). Chodzi o nowe rozdanie w polityce klimatycznej po wyborach do Parlamentu Europejskiego- o pogodzenie zielonych (chcą, aby „zielony protekcjonizm” opierał się na wprowadzeniu podatku społeczno-środowiskowego na granicach, który uwzględnia rzeczywiste koszty produktów) i liberałów (każdy podatek jest zły), gdyż chadecja i socjaliści utracili większość.
Skoro tak się stało, trzeba sobie zadać pytanie skąd się wziął pomysł podatku węglowego (wymyślonego i już wdrożonego w Europie) skoro nikt nie lubi dodatkowych
podatków? W czasie prac nad ustanoweniem ETS (‘2005) wielu ekonomistów postulowało
wprowadzenie podatku węglowego w całej UE (tak jak wcześniej zrobiły to kraje
skandynawskie). Już wtedy, ubiegłoroczny ... amerykański noblista w dziedzinie ekonomii prof.
William Nordhaus opowiadał się za podatkiem węglowym (optował też za
przyjmowaniem w działaniach na rzecz ochrony klimatu umiarkowanej stopy
dyskonta rzędu 5-6%). Wygrało podejście poparte przez rynki finansowe (model
amerykański uznany za „rynkowy”) i przez Polskę. Padały też argumenty
formalno-prawne, że podatkami się nie da realizować polityki klimatycznej w UE,
bo leżą w gestii krajów członkowskich (choć część podatków jest
zharmonizowanych i nic nie stało na przeszkodzie, aby dokonać niezbędnych zmian
w dyrektywie w sprawie opodatkowania energii, czyli tego co teraz proponuje Ursula
van der Leyen).
Czytając exposé van
der Leyen, łatwo zauważyć wpływu noblisty. Nordhaus patrzy na zmiany klimatu z
szerszej perspektywy i nie jest szczególnie lansowany ani przez IPCC i
organizacje Zielonych, ani tym bardziej przez denialistów klimatycznych czy ultraliberałów
gospodarczych. W kraju dyskusji o dorobku naukowym Nordhausa w zakresie badań
kosztowo-efektywnej polityki klimatycznej, które oparł na modelu DICE (Dynamic Integrated Model of Climate and the
Economy) praktycznie nie było. Wyjątkiem była debata Polskiego Towarzystwa
Ekonomicznego po przyznaniu ekonomicznego Nobla Nordhausowi i Romerowi – więcej
pod linkiem. Zresztą kolejne rządy
od wejścia Polski do UE nie mają żadnej szerszej refleksji na ten temat, ani
nawet narzędzia ekonomicznego do prowadzenia sensownej dyskusji. Politycy
prześcigają się w kontrproduktywnym wtykaniu
kija w szprychy unijnej polityki klimatycznej i komunikowaniu z wypiekami o
swojej dzielności po powrocie do Warszawy. Tworzone ad hoc lub reaktywnie wobec
polityki UE reguły gry w energetyce są niezrozumiałe dla konsumentów (także dla
ekonomistów, którzy widząc nonsensowne piruety polityków odpuszczają) i nie
służą podejmowaniu racjonalnych decyzji mikroekonomicznych i
makroekonomicznych, a kwestie klimatyczne nie są w sposób odpowiedzialny
włączone do strategii energetycznej (co zwiększa ryzyko wzrostu kosztów energii
dla gospodarki i ich nieracjonalnego podziału).
Co zatem mówi Nordhaus. Najprościej odwołać się do jego
wykładu noblowskiego – link.
Przystępnie jego teoria jest też omówiona w eseju William
Nordhaus versus the United Nations on Climate Change Economics. Nordhaus analizuje koszty i korzyści związane
z realizacją różnych celów ograniczania wzrostu temperatury atmosfery ziemskiej.
Stwierdził, że utrzymanie wzrostu temperatury poniżej 2 stopni Celsjusza o 2100
kosztowałoby około trzy razy więcej niż korzyści. Znalazł jednak optimum społecznych kosztów walki ze zmianami klimatu –
tzw. Social Cost of Carbon = szkody społeczne spowodowane dodatkową ilością
emisji dwutlenku węgla (SCC), które w
sposób uzasadniony ekonomicznie proponuje obciążyć podatkiem węglowym rzędu 36 -91 USD/t CO2
(ceny stałe ‘2018). Wg jego
koncepcji podatek węglowy zaczynałby się stosunkowo nisko (tak w latach 90-tych
zaczynali Skandynawowie), a następnie, o ile perspektywy nie zmienią się na
lepsze lub gorsze, jego wzrost powinien odzwierciedlić rosnące potencjalne szkody
wynikające z globalnego ocieplenia. Uważa, że podatek węglowy (podejście typu
cenowego) może łatwiej i elastyczniej zintegrować koszty ekonomiczne i korzyści
z redukcji emisji, podczas, gdy podejście zawarte w protokole z Kioto ma
nierozerwalny związek z ostatecznymi celami środowiskowymi lub gospodarczymi.
Nie jest zwolennikiem systemów handlu emisjami takich jak ETS. Uważa, że podejście
podatkowe stwarza mniej okazji do korupcji, kombinacji finansowych (oszustw)
niż limity ilościowe, ponieważ nie generuje sztucznych niedoborów i nie zachęca
do spekulacji i poszukiwaniu nadzwyczajnych zysków w oderwaniu od celu
zasadniczego.
Nordhaus uważa, że tzw. „rynki” są krótkowzroczne, nieświadome nie tylko skutków
zmian klimatu, ale także ograniczeń handlu nieodnawialnymi zasobami. Tylko w
chwilach kryzysu rynek bierze pod uwagę skończoność zasobów, a następnie nazbyt
dramatycznie, uruchamia duże nowe inwestycje technologiczne, infrastrukturalne
i badawczo-rozwojowe.
Niestety, takich nieprzemyślanych akcji inwestycyjnych
doświadczamy w Polsce w nadmiarze (np. miliardy na elektromobilność i
energetykę jądrową, gdy kraj ma problem z brakiem tanich OZE i eskalującymi
cenami energii; miliardy na czyste powietrza i wspierania spalanie węgla itp.).
Z powodu ETS nie jesteśmy szczęśliwi, nie wiemy co zrobić z non-ETS, chcemy aby
cały świat (nie tylko UE) zaangażował się w walkę ze zmianami klimatu. Może
warto zatem przyjrzeć się konkretnym propozycjom Nordhausa, które pobrzmiewają
tez w programie działań van der Leyen?
Największe zagrożenie w walce ze zmianami klimatu (jak i na
rzecz innych dóbr publicznych) stanowią „jeżdżący bez biletu” (free-rider problem).- „Jeżdżą
za darmo, podczas gdy ci, którzy podejmują kosztowne redukcje emisji, drogo płacą”.
Nordhaus proponuje utworzenie „Klubu Klimatycznego” na wzór WTO, NATO, UE z
możliwością wykluczenia tych, którzy jeżdżą za darmo. Free riders mają być karani przez taryfy mające dwie cechy: docelowa cena
emisji 50 USD za tonę CO2 dla członków „Klubu”
oraz jednolita taryfa karna dla państw nieuczestniczących w wysokości 3% („kary”
za brak członkostwa są taryfami na eksport do krajów należących do Klubu). Nie
wyklucza też bojkotu importu towarów, które zostały wytworzone w krajach, które
nie należą do „Klubu”, a ich produkcja wiązała się z emisją dużych ilości CO2. Dokładnie
to samo proponuje van der Leyen mówiąc politycznie o podatku granicznym od
emisji CO2 (aby, uniknąć „ucieczki emisji”) zgodnym z WTO, ale
narzędzia zdefiniował Nordhaus i przebił się z nimi jako pierwszy.
W jednym z ostatnich wywiadów dla la Reppublica (przedruk
Nasza Europa) Nordhaus daje kilka dodatkowych wskazówek stricte
politycznych. Widząc przerażenie
polityków słowem „podatek” (pomijając
nawet że „węglowy”) zaleca, aby mówić o zwiększeniu ceny aby podnieść koszty tego czego chcemy uniknąć - emisji
dwutlenku węgla. Jest sceptyczny wobec amerykańskiej koncepcji Green New Deal (wg
uchwały Kongresu z lutego br.), bo nawet USA nie mogą rozwiązać problemu samodzielnie.
Ale z drugiej strony przed tworzeniem Klubu nie paraliżuje go obecność w Białym Domu prezydenta
Trumpa – człowieka, który nie przejmuje się środowiskiem -„zastąpi go ktoś, kto
będzie potrafił słuchać klimatologów, inżynierów czy ekonomistów, będzie dążył
do międzynarodowego porozumienia w sprawie walki ze zmianami klimatycznymi”.
Studzi analizy wskazujące na istotne zwiększenia zatrudniania w efekcie walki
ze zmianami klimatu (co nie ucieszy Zielonych), ale z drugiej strony uspokaja, że
wzrost wydatków związanych z walką ze zmianami klimatycznymi rzędu od 0,5 proc. do 5 proc. w rozłożeniu na okres
50 lat wywrze naprawdę bardzo znikomy wpływ na światową gospodarkę.
Rząd w Warszawie będzie miał problem z określeniem się wobec
European Green Deal wg van der Leyen. Polska gospodarka żywi się eksportem, a eksport nie może być obciążony "węglową kula u nogi". Trzeba radykalnie zmniejszyć krajowy ślad węglowy, zwłaszcza dla MŚP/non-ETS. Rodzi się pytanie o twórcze wykorzystanie jej koncepcji (nie są nim np. forsowane niższe podatki od węglowodorów, -to nie ta epoka), ale podbudowa jaką programowi nowej szefowej KE daje
noblista prof Nordhaus wydaje się uspokajać przynajmniej kręgi gospodarcze.
Po wyborze van der Leyen komentatorzy skupili się na tym dzięki komu została wybrana (niewielką większością), a nie na tym co i dlaczego proponuje. Błędem byłby brak aktywnego włączenia się w realizację jej propozycji, która jest racjonalna i może być skuteczna. Wyzwania związane z podatkiem węglowym są dwa i mają charakter mentalny - chodzi o przymiotnik „węglowy” oraz strukturalny - podatek nie zadziała zgodnie z jego celem, w przypadku monopolu energetycznego (podobnie jak nie działa ETS, gdyż firmy energetyczne wykonują ruchy pozorne i przerzucają koszty na odbiorców energii).
Po wyborze van der Leyen komentatorzy skupili się na tym dzięki komu została wybrana (niewielką większością), a nie na tym co i dlaczego proponuje. Błędem byłby brak aktywnego włączenia się w realizację jej propozycji, która jest racjonalna i może być skuteczna. Wyzwania związane z podatkiem węglowym są dwa i mają charakter mentalny - chodzi o przymiotnik „węglowy” oraz strukturalny - podatek nie zadziała zgodnie z jego celem, w przypadku monopolu energetycznego (podobnie jak nie działa ETS, gdyż firmy energetyczne wykonują ruchy pozorne i przerzucają koszty na odbiorców energii).
Bank Światowy przygotował niedawno raport nt. trendów w
zakresie instrumentów podatkowych na rzecz podnoszenia ceny emisji CO2 (State and Trends of
Carbon Pricing 2019). Wykres pokazuje, że Polska wystraszyła się podatku
węglowego o minimalnej wysokości wprowadzonego w 1990 roku i nie wykorzystuje
tego instrumentu aktywnie.
Gdyby bardzo powoli, tak jak np. w Danii, podatek był podnoszony nie mielibyśmy
obecnych problemów. Brak, od 30 lat jasnego sygnału dla gospodarki jak ma reagować w tym zakresie ze strony
państwa (niewykorzystanie instrumentu) zabija innowacyjność, betonuje miks
energetyczny, podnosi koszty i wpędza energetykę i gospodarkę w czarną dziurę,
bez wyjścia. Zapowiedź podniesienia tego podatku (w „wybranych podsektorach” –
jak proponuje van der Leyen, w szczególności w non-ETS) powinna być wprowadzona
do polityki energetycznej (PEP) i do Krajowego Planu na rzecz Energii i Klimatu
(KPEiK). Jest to logiczne w sytuacji gdy chcemy się transformować, mieć czyste
powietrze i włączać się w innowacje globalne, a wraz ze zmniejszaniem zużycia
paliw kopanych spadać będą przychody budżetowe z podatków pośrednich (VAT, akcyza).
Wpisany na trwale do polityki, podatek węglowy, bez efektów
„rampowych” powodowanych przez doraźne dotacje i politycznie regulacje ad hoc
jest szansa na obudowę krajowego
potencjału przemysłowego w zakresie zielonych technologii i innowacji
oraz długoterminowych inwestycji. Stopniowo
wprowadzany podatek węglowy – jak proponuje Nordhaus - tworzy atrakcyjne nisze
rynkowe, jeśli chodzi o efektywnością energetyczną, prosumentów i
autoproducentów energii, ale rząd i ustawodawca muszą pamiętać, że nie zadziała w pełni, jeżeli nie zostaną podjęte
działania na rzecz rozbicia państwowego kartelu energetycznego. Bez tego każdy
podatek zostanie wrzucone w koszty odbiorców, a ci nie będą mogli wybrać
tańszego dostawcy energii ze źródła mniej emisyjnego.
Sposób wdrażania programu klimatycznego van dr Leyen zależeć
będzie od składu Komisji Europejskiej, a szczególnie od komisarzy, którzy będą
się zajmować powyższymi kwestiami. I tu dochodzimy do kluczowego dylematu
polskiego rządu – jak wpisać się w nowe priorytety klimatyczne KE? Ale czy można
wprowadzić węglowy podatek graniczy mając większa emisję niż zagranica? Czy poprzeć
podatek węglowy i walczyć o Komisarza/Komisarz ds. energii, czy ds. konkurencyjności, którzy de facto
program van der Leyen cele będą wdrażać? Czy też dalej walczyć jak "totalna opozycja" z
polityką klimatyczną, mając coraz mniejsze efekty (złudne derogacje przepisów
UE i czasowe notyfikacje szkodliwych przepisów własnego pomysłu) i coraz
większe koszty w energetyce oraz paraliżujący całą energetykę chaos z powodu
niezgodności polityki unijnej i krajowej.
Autor: Grzegorz Wiśniewski 0 komentarze
poniedziałek, lipca 15, 2019
Coraz większe różnice pomiędzy cenami energii w UE i w Polsce zagrożeniem dla konkurencyjności krajowej energetyki i gospodarki
W pierwszej połowie 2019 r. nastąpił wyraźny spadek cen na
europejskim rynku energii elektrycznej. Wpłynął na to wzrost produkcji energii
słonecznej i wiatrowej, spadek cen węgla oraz poprawa efektywności
energetycznej (niższy popyt). Niestety
na krajowym rynku obserwuje się zgoła inne trendy.
Ceny węgla w UE w pierwszym półroczu spadały, aż o ponad 40% na co złożyły się nadpodaż na całym świecie oraz coraz bardziej konkurencyjne ceny gazu. Ceny uprawnień do emisji CO2 (indeksy EUA) wzrosły, ale już nieznacznie (ich zmienność była związana z informacjami o negocjacjach dot. Brexit, dopiero w lipcu doszedł nowy czynnik wzrostowy związany z wdrażaniem reformy systemu ETS). W dalszym ciągu spadały ceny energii z farm wiatrowych i fotowoltaicznych W Niemczech produkcja energii słonecznej (PV) w pierwszym półroczu wzrosła o 7% w porównaniu do ub. roku (w Hiszpanii 27%, we Włoszech 13%) , a energii wiatrowej aż o 19% (o 4% w Hiszpanii i o 16% we Włoszech). Z kolei cena energii wiatrowej w Niemczech w I półroczu br. wynosiła 81-84% średniej ceny rynkowej, a cena energii słonecznej spadała od 98% w styczniu do 89% w czerwcu [link do szerszej analizy].
W efekcie, po wzroście cen w II połowie 2019 roku, w pierwszej połowie br. ceny hurtowe europejskiego rynku energii elektrycznej notowane na giełdzie EEX odnotowały istotny spadek – rysunek (indeksy rynku dnia następnego i peak).
Źródło: EEX
Reakcja rynków europejskich nie wszędzie była taka sama
jeśli chodzi o I kwartał ‘2019. Ceny energii dalej rosły w krajach Europy Centralnej
i Południowej; nie tylko w Polsce, ale także na Węgrzech, w Rumunii, Bułgarii i
Grecji. Jednakże po dwu kwartałach nożyce cenowe pomiędzy cenami energii w Europie
Zachodniej i Północnej (giełdy EEX, North Pool), a Polską bardzo się pogłębiły.
W całym I półroczu 2019 roku Polsce ceny energii nie tylko zdecydowanie wzrosły
w stosunku do krajów starej UE oraz innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej,
ale też wzrosły wobec I półrocza ‘2018-
rysunki.
Źródło: TGE, analizy
własne IEO.
W pierwszym półroczu 2019 w stosunku do 2018 ceny na
rynku dnia następnego (RDN) wzrosły w
Polsce o 16% (w wartościach bezwzględnych 30 zł/MWh) pomimo że np. w I kwartale ceny
uprawnień do emisji nie rosły, a wzrosty cen energii w II półroczu ‘2018 były
nadmierne w stosunku do rzeczywistych kosztów (o czym dalej). Wprowadzone od
styczna br. powiększenie widełek cen na Towarowej Giełdzie Energi (od br. na TGE
ceny mogą się zmieniać od – 50 do + 50 tys. zł/MWh, podczas gdy wcześniej nie mogły
spadać poniżej 70 zł/MWh), które powinno prowadzić do obniżania cen w godzinach
nadpodaży, zadziałało tylko na początku stycznia. Potem strony kontraktów wróciły
do cen pokrywających koszty zmienne elektrowni węglowych. Nie działały też inne ww. mechanizmy
prowadzące do obniżania cen energii, które skutecznie działają w innych krajach
UE. Nie oznacza to, że ceny EUA nie mają znaczenia, ale rodzą się pytania, czy
Polska energetyka prawidłowo reaguje na sygnały cenowe na rynkach energii i czy
uzasadnienie wzrostów cen jedynie indeksami EUA i stwierdzeniem, że nic z tym
się nie da zrobić są rzeczywiście uzasadnione.
Niestety energetyka korporacyjna (znajdująca się w pełni pod
nadzorem właścicielskim państwa) coraz więcej wysiłku i środków wkłada w budowanie przekonania, że za wzrost cen energii w
Polsce odpowiadają rosnące ceny uprawnień do emisji CO2 oraz w
wykorzystanie tego przekonania do braku działań lub nawet działań
podwyższających koszty. Ostatnia prognoza cen energii elektrycznej IEO wykazała,
że faktycznie istnieją fundamentalne przyczyny wzrostu kosztów generacji energii
elektrycznej w dłuższym okresie (perspektywa inwestorska do 2040 roku) i trend
ten z powodu inwestowania w drogie i drożejące źródła się pogłębia, ale z
drugiej strony na rynku widać, że dodatkowo, coraz częściej ceny rosną drastycznie
powyżej kosztów. Szczególnie drastycznie było to widoczne w II połowie 2018 roku na rynku terminowym. W
2017r. wartość indeksu Base była w
przybliżeniu stała, mimo rosnących cen uprawnień. Po spadku na początku 2018r.
w miesiącach wrzesień-grudzień marża wzrosła drastycznie, osiągając nawet 50
PLN/MWh. Po interwencji prezesa URE (doniesienie do prokuratury) zysk
nadzwyczajny zmalał. Po odliczeniu
faktycznych kosztów przyniósł sumaryczny zysk nadzwyczajny rzędu 200 mln zł. Rysunek
przedstawia indeks BASE z ostatnich lat pomniejszony o koszty EUA i węgla oraz
standardową marżę.
Źródło: IEO,
Średniookresowa prognoza kosztów wytwarzania i cen energii elektrycznej do 2040
roku wg założeń Krajowego Planu na rzecz Energii i Klimatu.
Na rynku niezmonopolizowanym, niepodatnym na spekulacje,
gwałtowny wzrost wolumenu sprzedaży powoduje
że ceny spadają, a duża liczba graczy (EEX, North Poll) zapobiega spekulacjom
(zmowom). Poza rentą monopolistyczną, nieobecną w takim zakresie na
rynkach UE, pozostają jednak fundamentalne powody wzrostu kosztów i cen
energii, których nie da się pokonać inaczej jak poprzez zmianę polityki
inwestycyjnej. Wyniki analiz wskazują na
nieunikniony bezwzględny wzrost kosztów generacji energii i taryf. Prognoza IEO
potwierdza [link],
że bez gwałtownej zmiany polityki inwestycyjnej najszybszego wzrostu kosztów
energii należy spodziewać się w latach 2020-2025 – z 285 do 318 zł/MW w
cenach stałych, bez inflacji (wzrost taryf dla niektórych odbiorców będzie
jeszcze wyższy), a ponadto odbiorców energii dodatkowo obciążą opłaty: mocowa i
kogeneracyjna.
Wiele wskazuje na to, że Polska w tym okresie osiągnie
najwyższe w ceny energii w UE, co może mieć zgubne skutki, jeśli chodzi o
przewagi komparatywne w gospodarce (taryfy dla biznesu zdecydowanie pogorszą konkurencyjność
polskich firm) i to w sytuacji, gdy
coraz bardziej oparta jest ona na eksporcie. Prognoza
IEO wskazuje, że każda nowa inwestycje w najtańsze OZE, w szczególności w farmy
wiatrowe i fotowoltaiczna, obniża koszty i ceny energii w Polsce, a każda
dodatkowa inwestycja w elektrownie węglowe, jądrowe i kogeneracje dodatkowo
podnosi koszty energii. Nie jest to szczególnie odkrywcze, patrząc choćby
na omówione wcześniej przyczyny spadku cen energii w całej UE. Trywialna wydaje się też teza, że dążenie do
co najmniej utrzymania udziału w węgla w
strukturze paliwowej w energetyce w
sposób oczywisty prowadzi to do spirali wzrostu kosztów i cen energii. Dlaczego
zatem nieskutecznie, a nawet kontrproduktywnie walczymy ze wzrostem cen
energii?
Oczywiście powyższe zjawiska
nie są zmartwieniem dla energetyki tylko dla odbiorców energii. Są
ważnym czynnikiem politycznym. Ostatnie konwencje programowe Zjednoczonej Prawicy
[więcej
pod linkiem] i Koalicji Europejskiej tylko częściowo odpowiedziały
na powyższe zagrożenia. Ekonomiści PO (prof. Rzońca, prof. Lewandowski) wzywają
wprawdzie do zwiększenia roli mechanizmów rynkowych, ale nie formułują wprost konieczności
rozbicia państwowego kartelu. Zjednoczona Prawica stawia wprawdzie na
fotowoltaikę (zwłaszcza prosumencką), ale nie mówi o urynkowieniu energetyki. Wątpliwy
wydaje się masowy plan inwestowania w kogenerację (tu była zgoda -przykład, że
czasami możliwy jest konsensus konkurujących
partii, tzw. „POPiS” (?), choć niekoniecznie tam gdzie trzeba- ale oczekiwania
są nadmierne). Byłby to dobry plan 15 lat temu, ale nie obecnie, gdy UE odchodzi od wsparcia dla kogeneracji. Słusznie na portalu BiznesAlert przed zbyt łatwym powielaniem prostych schematów myślowych zwraca uwagę red.
Jakóbik [link] i ostrzega przed 2-ga falą dekarbonizacji, która
dotknie także sektor gazowy i kogeneracje na paliwach kopalnych. Problemu spirali
kosztów w energetyce nie rozwiążą ani postulowane inwestycje w elektrownie
jądrowe (tu „POPiS” nie działa – Koalicja Europejska nie podziela już wcześniejszych planów PO i obecnych
planów PiS w tym zakresie), ani w najdroższe OZE, ani tym bardziej w paliwa
kopalne.
O ile słusznie politycy stawiają na działania w
ciepłownictwie (Koalicja Europejska zapowiedziała odejście od węgla w ciepłownictwie
w 2035 roku) to nie zauważają, że Polska
ma olbrzymi potencjał w zakresie integracji energetyki wiatrowej i
ciepłownictwa (sectors coupling i market coupling) oraz, że bez taniej energii
wiatrowej w Polsce nie będzie elektromobilności. Żaden z kluczowych bloków politycznych jasno nie sformułował konieczności odblokowania inwestycji w lądowe
farmy wiatrowe, przyśpieszenia inwestycji w farmy fotowoltaiczne, a przede
wszystkim podjęcia działań na rzecz demonopolizacji rynku i uruchomienia
potencjałów sector coupling. Są to wręcz oczywiste, potwierdzone w UE empirycznie dowody,
bazujące na realnym potencjale i potencjalnych przewagach komparatywnych. Bez tego kolejny
rząd będzie dalej „zakładnikiem” sektora energetycznego i będzie się borykał z
jeszcze większymi problemami, niż obecnie.
Skonsolidowana energetyka sama z siebie, z uwagi na oczywiste bieżące interesy
i ograniczenia, ze spirali kosztów nie wyjdzie.
Autor: Grzegorz Wiśniewski 1 komentarze
Subskrybuj:
Posty (Atom)