niedziela, listopada 30, 2014

Poprawka prosumencka do ustawy o OZE posła Bramory – test na uczciwość i normalność



Gdy wsłuchuję się w przebieg dyskusji nad projektem ustawy o OZE, mam wrażenie, że posłowie ulegają presji partyjnej i pomimo wątpliwości przyjmują wersję forsowaną przez rząd. Boją się także zarzutu ulegania „lobbystom”. Jednakże jedyny akceptowany oraz skuteczny lobbing „korporacyjny” miał  miejsce wcześniej, na wiosnę 2012 r. w KPRM, a teraz jest dopuszczalny w granicach ustalonych wcześniej i prowadzony przez grupy mające już ustaloną pozycję. Zakładam, że posłowie nie działają w złej wierze, wszakże rząd oznajmia wszem i wobec, że działa w zamiarze zredukowania kosztów daniny dla złej czarownicy Unii, tzn. zobowiązań w zakresie ochrony klimatu, które wszystkie państwa członkowskie, w tym Polska, uzgodniły i zaakceptowały. O karecie i szklanych pantofelkach, znaczy o tym co uzyskaliśmy w zamian za tę akceptację nikt nie wspomina, zapewne znikną o północy  31 grudnia 2020 roku. A, nie uuups, u Kopciuszka  to była matka chrzestna, a zła czarownica to nie ta bajka.

A teraz poważnie. Obserwując przebieg prac sejmowej podkomisji rozpatrującej rządowy projekt ustawy o OZE można formułować zarzuty, ale nie można deprecjonować pracy posłów. Sądzę, że chcą wspierać  swoich wyborców, w szczególności wtedy, gdy jest mowa przepisach adresowanych do obywateli i przedsiębiorców. Warunki zmuszają ich jednak do działania na zasadzie maszynki do głosowania zatwierdzającej (koalicja) lub odrzucającej (opozycja) przedłożenie rządowe. Zarzut można czynić tylko z braku wystarczającej dociekliwości (mało pytań do strony rządowej) jeśli chodzi o uzasadnienie propozycji regulacyjnych i ich możliwe skutki (zasada przezorności), zwłaszcza w odniesieniu do najsłabszych adresatów regulacji.
Źle pomyślane, niejasne  przepisy zaadresowane do firm, samorządów, organów państwa itd.  nie są bowiem tak groźne, jak te adresowane do zwykłych ludzi, takich jak prosumenci. Nie dysponują oni jeszcze ani osobistym ani zbiorowym doświadczeniem, a gdyby w efekcie uchwalenia obecnego  przedłożenia rządowego zainwestowali,  przyszłoby  im działać w niezwykle skomplikowanym i niosącym ryzyko ekonomiczne otoczeniu prawnym.
Zgłaszane dotychczas podczas posiedzeń podkomisji poprawki w zasadzie nic w projekcie ustawy nie zmieniają w kwestiach dotyczących prosumentów. Rząd negatywnie opiniuje (bez analizy i próby szerszego uzasadnienia) każdą dalej idąca poprawkę w tym zakresie, a następnie bezradne prezydium podkomisji odrzuca bez dyskusji każdą taką propozycję. Argumentem działającym na zasadzie dogmatu jest „wzrost kosztów”, oczywiście rozumiany w kontekście „kosztów” podanych przez rząd w ocenie skutków regulacji. Z polskiego na nasze (zainteresowanych odsyłam do analizy OSR rządowego projektu ustawy o OZE)  zdaniem rządu, obecnie:
  • koszty wdrożenia celów na 2020=ilość MWh do wyprodukowania x (opłata zastępcza + średnia cena energii na ryku konkurencyjnym).
  • mamy jako obywatele uwierzyć, że wszystko co spowoduje wirtualnie spadek powyższej kwoty to zysk obywatela i „obniżenie kosztów wdrożenia pakietu klimatycznego”.

Pomijając sensowność takiego podejścia, zdaniem rządu w nowym systemie koszty te zmniejszymy w całości systemu, tzn. statystycznie. Dla kogo to są koszty? Oczywiście dla wszystkich obywateli, tak czy inaczej płaci odbiorca końcowy. A jak wygląda kwestia korzyści?  Bo wygląda na to, że rząd zakłada, iż z definicji wyborem dla obywateli i przedsiębiorców może być tylko to, czy chcą płacić za energię mniej czy więcej. Aktywnie zarobić w proponowanym systemie będą mogli tylko (delikatnie mówiąc) nieliczni. I nie dotyczy to wyłącznie sektora wytwarzania energii, ale również produkcji urządzeń, ich instalacji i eksploatacji, a więc tych obszarów, w których w krajach będących liderami rozwoju OZE obywatele i przedsiębiorcy odnoszą największe korzyści z wdrażania zaakceptowanych na szczeblu unijnym zobowiązań.

Media zalewane są tanimi prorządowymi, chwytami PR-owskimi opłacanymi przez korporacje typu „Wspieranie źródeł odnawialnych zostanie przerzucone na konsumentów, którzy mają mieć doliczoną do rachunku „opłatę OZE", która w 2015 r. ma wynieść 2,27 zł za każdą zużytą megawatogodzinę”.  A ile MWh zużywa rocznie przeciętna rodzina w Polsce i ile będzie musiała dopłacić? No cóż,  4-6 zł na rok, a i tak, gdyby to nie były dotychczasowe certyfikaty czy aukcje na nieprzygotowanym rynku, tylko np. obywatelskie stałe taryfy to do każdej kWh dopłacalibyśmy mniej. Poza tym beneficjentów tego wsparcia  i korzyści społecznych byłoby znacznie więcej. Nikt też nie przelicza na cenę kWh nawisów płacowych w  energetyce w skutek upaństwowienia i zabijania rynku, pomocy dla górnictwa  (nawet jak w części jest rzeczywiście społecznie uzasadniona) itd. 

W takich warunkach projektu regulacji nie sposób poprawić. Jedynie rząd wprowadza własne autopoprawki, zasadniczo o charakterze kosmetycznym, sugerowane przez prawników. Ale wśród ponad trzydziestu poprawek zaakceptowanych przez rząd i prezydium podkomisji sejmowej do dalszego procedowania, są też takie, które wcale nie służą budowaniu rynku OZE i tzw. neutralności technologicznej, do czego nawiązuje oficjalna retoryka rządu i co niestety często nie znajduje odbicia w praktyce– por. ocenę na blogu odnawialnym.

Także i na obecnym  etapie prac negatywnie należy  ocenić procedowaną poprawkę do ar. 2 pkt. 13 uniemożliwiającą traktowanie (i rozwój)  hybryd składających się z kilku źródeł OZE jako jednego elementu przyłączenia do sieci, bo to podniesie koszty bilansowania, czy poprawkę do art. 8 p.8 promującą jedyną technologię współspalania wielopaliwowego (odpadów z paliwami kopalnymi), czy w art. 44 ust.1 podnoszącą koszty w efekcie łączenia certyfikatów zielonych i kogeneracyjnych, bez wykazania zasadności w ocenie skutków regulacji.  

Wobec dalszego przesuwania, priorytetów regulacji na mało innowacyjne procesy spalania/współspalania (w praktyce do wykorzystania tylko przez największych obecnych już na rynku graczy) kosztem wsparcia małoskalowych technologii OZE i energetyki obywatelskiej, w najtrudniejszej pozycji są posłowie koalicji.  Muszą pozostać lojalni, nawet wtedy gdy rząd błądzi i momentami zaprzecza sam sobie, a tzw. oczekiwania społeczne są zupełnie inne niż oczekiwania tzw. społeczności korporacyjnej (pracownicy, udziałowcy i politycznie powoływani przez rząd członkowie rad nadzorczych spółek energetycznych, setki tysięcy wpływowych i dobrze zarabiających akcjonariuszy starej energetyki).

Prace podkomisji zbliżają się do końca i aż do ostatniego posiedzenia podkomisji w dniu 27/11 miały dość jednostajny przebieg. Jednak w czasie ostatniego posiedzenia pojawiła się  odważna i mądrze sformułowana poprawka prosumencka.  Będąc posłem koalicji, sekretarzem klubu poselskiego PSL i jego przedstawicielem  w podkomisji, pan poseł Artur Bramora podjął wysiłek przekonywania innych posłów i po 30-tu niewiele wnoszących  zgłosił konkretną  poprawkę, która mogłaby doprowadzić do realnej poprawy projektu regulacji, ale z uszanowaniem systemu, w którym projekt się ukształtował.

Poseł, bazując na propozycji IEO zgłoszonej w trakcie publicznego wysłuchania w sprawie Ustawy OZE, zaproponował skuteczne (sprawdzone w wielu krajach), najprostsze, najtańsze w skutkach i i odbiurokratyzowane wsparcie energetyki prosumenckiej w postaci stałych taryf typu FiT na energię z mikroinstalacji. Ważny jest jednak sposób, w jaki poseł Bramora chce wdrożyć ten system w Polsce. Zrezygnował ze wsparcia wszystkich prosumentów, czyli właścicieli mikroinstalacji o mocy do 40 kW.  Niezwykle prospołeczne rozwiązanie jakimi są taryfy FiT zaproponował tylko w przypadku  najmniejszych mikroinstalacji do 10 kW (zdecydowana większość indywidualnych odbiorców energii elektrycznej ma takie moce przyłączeniowe), a nieco większe wsparcie (uzasadniane nieco wyższymi kosztami jednostkowymi) zaoferował dla mikroźródeł o mocy poniżej 3 kW. Dzięki czemu, poza efektem wynikającym z powszechności rozwiązania i  demokracji energetycznej ("nikt nie musi, ale każdy może") oraz  wrażliwości i sprawiedliwości społecznej, uzyskał też znaczący, korzystny efekt dla systemu energetycznego.

Choć w ramach przepisów tzw. „małego trójpaku” zbudowano tylko 320 mikroinstalacji, to wśród przyłączonych  dotychczas do sieci, dotowanych (rozwiązanie dla wybranych) inwestycji,  budowane są mikroinstalacje coraz większe (najszybciej przybywa  instalacji o mocach 10-40 kW) oraz - zgodnie z danym URE i analizami IEO - spada wskaźnik autokonsumpcji (z 37% w 2013 roku do 29% w 2014). Proponowane w projekcie ustawy rozwiązanie w postaci "net metering" (rozliczeń energii netto w okrasach 6-miesiecznych, pomiędzy "zakładem energetycznym" i prosumentem, tzn. z pominięciem części kosztów bilansowania) w zakresie do 40 kW pogłębi ten niekorzystny trend. Ale warto też dodać, że sam net metering tylko  nieznacznie poprawi opłacalność, bo przy typowym profilu w gospodarstwie domowym o zużyciu energii wynoszącym 3000 kWh na rok i przy zoptymalizowanej wielkości mikroinstalacji (3 kW) okres zwrotu nakładów wynosi 27-37 lat bez net meteringu i spada do 22-27 lat z net meteringiem, w zależności od sposobu finansowania. Rozwiązanie posła Bramory wspierające źródła o mocy poniżej 3 kW  gwarantuje minimalną opłacalność i zmniejsza ryzyko utraty rozporządzalnych dochodów w gospodarstwach domowych. Równocześnie zapewnia w prosty sposób większy współczynnik autokonsumpcji (zmniejszanie kosztów bilansowania) niż net metering wsparty dotacjami,  który jest rozwiązaniem dla najbogatszych.

Mądrość poprawki polega też na tym, że tylko powszechność i  masowość może zapewnić rozwój krajowych firm sektora mikroinstalacji w Polsce i spadek kosztów oraz komercjalizację rozwiązań. Dzięki poprawce posła Bramory do 2020 roku funkcjonowałoby 145 tys. „mikro-prosumentów” w segmencie do 3 kW i niemalże 60 tys. w segmencie 3-10 kW. Poprawka zapewnia też to, żeby w okresie spadku kosztów nie złożyły się one na nadmierny koszt wsparcia, gdyż ogranicza moce zainstalowane do 300 MW w segmencie do 3 kW oraz do 500 MW w segmencie do 10 kW oraz daje Ministrowi Gospodarki możliwość regulowania taryf wraz ze spadkiem kosztów i zbliżaniem się do ww. poziomów mocy zainstalowanej. Propozycja nie zwiększa kosztów wdrożenia regulacji, przesunie tylko niewielką cześć strumienia środków z systemu aukcyjnego dla dużych instalacji do obszaru  energetyki obywatelskiej  i w perspektywie 2020/2030 da za te same środki więcej prawdziwie zielonej energii.

Dzięki poprawce posła Bramory zyskujemy szansę na rozwinięcie rynku mikroinstalacji i obniżenie kosztów technologii oraz wzrost autokonsumpcji energii.. W systemie net meteringu pozostać mogą instalacje 10-40 kW, którym jedna z poprawek podnosi cenę sprzedaży energii do sieci z 80% do 100% (większym instalacjom ta poprawka w pewnym zakresie służy). Ponadto będą one mogły korzystać z dotacji (więksi inwestorzy łatwiej pokonują koszty transakcyjne związane z pozyskaniem dotacji i ułatwiają ich dystrybucję instytucjom pośredniczącym). Prosumenci do których swoją  poprawkę adresuje poseł Bramora i inni którzy ją poparli, będą mogli na normalnych zasadach zaciągać kredyty bankowe, bez konieczności mętnego łączenia różnych instrumentów wsparcia.

Poprawka posła Bramory to rozwiązanie uczciwe, mądre i sprawiedliwe. I choć sam nie mogę niczym cennym czy prestiżowym, takim jak medal „Sapere auso”,  Pana obdarować to wierzę, że Pana inicjatywa zostanie zauważona przez wielu innych przyznających medale, doceniona i wprowadzona w życie.

sobota, listopada 22, 2014

15% OZE forever?


Prof. Władysław Mielczarski w swoim komentarzu dla BiznesAlert , który zatytułował  „OZE czyli ogon macha psem” postawił  tezę:

(...) niezależnie jak bardzo pobożne byłyby życzenia (dyrektywy) UE zwiększenia udziału produkcji energii elektrycznej z OZE, to barierą jest możliwość dostosowania się systemu elektroenergetycznego do dużej ilości niestabilnych źródeł energii. Taką barierą wydaje się poziom 15-20 proc., chociaż koszty osiągnięcia nawet takiego poziomu będą znaczne
Dobrze, że o ww. problemach się dyskutuje, bo one istnieją i dobrze gdy szuka się różnych rozwiązań. Nieudokumentowane, prowokujące stwierdzenie  prof. Mielczarskiego nie wywołało jednak większej reakcji krytycznej, co może świadczyć o tym, że już wszyscy (?) uwierzyliśmy w wielokrotnie powtarzane tezy nawet jak mijają się one z faktami (tak jest niestety także w tym przypadku) i nie baczymy na to, że proste i sprawnie przekazane prawdy zmykają umysly przed otwarciem na zmiany i zrozumienie konieczności analizowania wielu rozwiązań w szerszej perspektywie. Jedynie na żywym „plotkarskim” portalu CIRE,  internauta skomentował:

Elektroenergetyka odczuwa skutki własnej pazerności. Dyrektywa OZE wcale nie wymaga od Polski 15%  udziału energii elektrycznej z OZE. Skuszeni rynkiem zielonych certyfikatów chłopcy od prądu zawłaszczyli mechanizmy OZE dla siebie. Dyrektywa wyraźnie wskazuje obowiązek udziału OZE jako zużycie energii brutto (…). Nikt nie zabrania nam zaliczenia do wypełnienia obowiązku udziału ENERGII OZE chrustu i drewna używanego do ogrzewania czy ciepła z indywidualnych "solarów".

Trudno nie przyznać komentatorowi racji (nawet warto ten wątek rozwinąć), ale problem zaporowych 15% udziału OZE w zużyciu energii elektrycznej z OZE, lub 15% w bilansie zużycia energii finalnej brutto, które jako członek UE „musimy” (tak to jest przedstawiane - jak „zjeść żabę”) wypełnić,  pozostaje nie tylko w głowach tradycyjnie myślących energetyków i społeczeństwa, ale staje się prawdą objawioną (nie wymagającą weryfikacji) także u polityków i urzędników opracowujących dalekosiężne plany. Tak tworzone są „zaporowe” progi mentalne i doktrynalnie przyjmowane założenia wyznaczające dla OZE całkowicie nieracjonalne limity w obecnej polityce energetycznej do 2030 roku (16% w energii finalnej), ale nawet w projekcie nowej polityki do 2050 (też 16% w energii pierwotnej)! Propozycja prof Mielczarskiego wpisuje się niestety w coraz gorszą praktykę planowania strategicznego i narodową histerię anty-klimatyczną  (por. wpis na bogu odnawialnym dot. blokady celów redukcji emisji na ... 2100 r.). Dlatego wypada przynajmniej sprostować przytaczane przez prof. Mielczarskiego dane, też w kontekście planowania działań. Odwołam się na początek do danych Eurostat  za 2012 rok (ostatnie dostępne) . 

Nie jest prawda, że jedynym krajem (jak rozumiem tylko w UE?) , w którym udało się przekroczyć 20 proc. produkcji energii z OZE są Niemcy. Więcej bowiem niż 50% krajów UE ma udziały OZE powyżej 20% (cztery powyżej 40%). Jeżeli nawet pominęlibyśmy (choć nie ma powodu, bo właśnie różnorodności technologii OZE się liczy) takie kraje jak Austria, Szwecja, Łotwa, Portugalia gdzie dominują bardziej pogodowo stabilne stare źródła  wodne i biomasowe (w Portugalii jednak udział wiatru sięga 30%) i skupilibyśmy się na tych, gdzie zdecydowanie dominują źródła pogodowo niestabilne, takie jak energetyka wiatrowa i słoneczna, to w tej grupie aż 5 krajów ma udziały energii elektrycznej z OZE pomiędzy 20% a 40% (np. Dania, Hiszpania, Włochy Niemcy). Średnio w UE  jest to już znacznie powyżej 20% .

Prof. Mielczarski wzywa do poddania się OZE bilansowaniu technicznemu – regulacji produkcji przez operatorów sieci. Podpowiada, że może to zostać wykonane na dwa sposoby: albo  OZE pracujące niestabilnie zostaną wyposażane w zasobniki energii (zwiększenie kosztu energii z OZE o ponad 100 proc.), albo są wyłączane w okresach nadprodukcji, co jego zdaniem ograniczy czas pracy OZE o 30-40% i  zwiększy koszty o 60-70 proc. (nie wspomina o wyłączaniu źródeł konwencjonalnych czy sterowaniu popytem).

Wychodząc naprzeciw potrzebom edukacji (?) szerokich kręgów społeczeństwa (zmotoryzowanego i stojącego w korkach, przyp. GW)  prof. Mielczarski porównuje sieci elektroenergetyczne do układu drogowego, a OZE do uprzywilejowanych na drodze podmiotów i wskazuje,  że jak ich liczba zaczyna rosnąć to następuje paraliż zarówno ruchu drogowego, jak i destabilizacja pracy sieci elektroenergetycznej oraz pyta czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie ruch drogowy, kiedy 20 proc. uczestników jest uprzywilejowanych? Otóż średnio rzecz biorąc (wszystkie kraje UE)  w UE obowiązuje priorytetowy obowiązek odbioru energii z OZE (maja one przywilej w ruchu) i dotyczy to powyżej 20% „ruchu drogowego” w całej UE, w czym 10% stanowią energetyka wiatrowa i słoneczna. Nie widać katastrof w „elektrycznym  ruchu drogowym”  w UE (czym zdaje się przejmować najbardziej prof. Mielczarski),  a w szczególności w krajach które mają OZE najwięcej. Przy bezwzględnym priorytecie w „jeżdżeniu po drutach” dostawców energii z OZE wykształcił się model duński gdzie w ruchu kołowym pierwszeństwo mają rowery i pojazdy społecznie ważne (specjalnie pasy drogowe) oraz ograniczenia dla kopcących diesli, a jednocześnie tam gdzie nie ma priorytetu odbioru energii z OZE, na drogach - model bejrucki (znam tamtejsze techniki ruchu drogowego), gdzie rządzą całkowicie paliwożerne i opancerzone krążowniki (nikt mały nie może bezpiecznie wjechać na drogę). Operatorzy sieci i systemy energetyczne w UE dobrze sobie radzą w sensie technicznym (płynność ruchu drogowego jak w Danii) i nie najgorzej w sensie ekonomicznym bo pomimo w sumie niewielkich skoków cen giełdowych energii w UE (naturalnych i nie tak dużych zresztą jak u nas), ceny energii są generalnie niższe niż w Polsce, która ma znikomy udział energii ze źródeł niestabilnych pogodowo. Rząd duński, który może bazować na najdłuższych  i najbardziej imponujących doświadczeniach w zakresie uprzywilejowania zarówno  rowerzystów jak i OZE na swoich drogach zdecydował,  że w 2050 Dania będzie miała 100% energii elektrycznej z OZE.

Oprócz mijania się z prawdą co do faktów, trudno się też zgodzić z terapią – chirurgicznym  „obcinaniem ogona”-  proponowaną przez prof. Mielczarskiego, chcącego z OZE zrobić domowego bokserka, małego bo Polska ma zaledwie 5% (nawet nie 6-7%, jak pisze prof. Mielczarski) źródeł niestabilnych w bilansie zużycia energii elektrycznej brutto, a nie jak np. Niemcy -30%, czy Dania -niemalże 35%. Prof. Mielczarski chce terapię zacząć od wyłączania niestabilnych OZE z systemu i od obciążenia ich już  na wstępie pełnymi kosztami magazynowania. Zacząć trzeba od tego, że OZE powinny w swojej własnej strukturze być silnie rodzajowo i technologicznie zróżnicowane, ale przede wszystkim w systemie powinno być wiele małych rozproszonych źródeł i mikroźródeł prosumenckich. W Niemczech spośród ponad 2 mln źródeł OZE ponad 98% jest przyłączonych do sieci niskiego napięcia.  W Polsce OZE przyłączone do sieci niskiego napięcia (max 200 kW) stanowią tylko 0,6% rynku, a źródła prosumenckie do 40 kW to zaledwie 0,2% (obecnie łącznie poniżej 2 MW) – por. rysunek (dane na podst. TGE na koniec 2013r., oprac. IEO).
Resztę, czyli de facto całość  rynku zajmuje dosłownie kilku "chłopców od prądu", specjalistów od przestarzałych technologii, skutecznie blokujących innych. Problemem nie jest zatem skądinąd  słuszny  przepis unijny o priorytetowym dostępie energii z OZE do sieci. Nie ma sensu spalać nieodnawialnych/szybko wyczerpujących się w sensie ekonomicznym paliw, w tym wysokoemisyjnego węgla, gdy w tym czasie może być wytwarzana energia z OZE i jest na nią zapotrzebowanie.  Problemem są założenia systemu wsparcia OZE w Polsce, zarówno tego obecnego - niezróżnicowanego technologicznie systemu świadectw pochodzenia (tu bez wysiłku, innowacji i postępu zarabiają tylko ww."chłopcy od prądu"), jak i planowanego systemu aukcyjnego, który będzie preferował duże źródła i konserwował ich niewielką różnorodność technologiczną i podmiotową.

Zatem najpierw trzeba dbać o różnorodność rozwoju całego miksu  OZE (ciepło, paliwa transportowe i energia elektryczna), potem różnorodność technologiczną, rodzajową i mocową - czyli o rynek. W ostatnim przypadku niezbędny jest duży udział źródeł rozsianych i prosumenckich)  wewnątrz miksu elektrycznego z OZE, zachęty do tworzenia mikrosieci jako lokalnych grup bilansujących, w tym też takie społecznie motywowane rozwiązania jak spółdzielnie energetyczne. Kolejnym krokiem powinno być  wdrażanie taryf dynamicznych jako mechanizmu cenowego zarzadzania (sterowalnym) popytem –DSM, łączenie rynków ciepła i energii elektrycznej. Dopiero potem możemy realizować  kosztowny jeszcze obecnie krok jakim jest magazynowanie energii, wprowadzać transport elektryczny (też powinien być uprzywilejowany), a dopiero  na końcu rozwijać rynki mocy (np. węglowych jak ma to mieć miejsce w Polsce) lub wyłączać OZE w ramach rozsądnych przepisów bilansowania technicznego. Jest zatem wiele rozwiązań, które możemy stosować łącznie, ale Polska jak widać chce zacząć od ogona czyli np. wprowadzać niemalże natychmiast  niezwykle kosztowny i u nas wysoce emisyjny rynek mocy. 
 
Zaczynamy zatem od końca, czyli od najdroższych w krzywej schodkowej  rozwiązań, bez próby zintegrowania działań, "siekierą wyrąbując" miejsce na rynku  i prof. Mielczarski zdaje się takie myślenie wspierać i betonować dla nowych technologii (też dla koniecznych innowacji w systemie energetycznym) bariery regulacyjne aż po horyzont wszelkiego planowania. Tymczasem już obecnie, w sensie regulacji rynku OZE i polityki w tym zakresie oraz poziomu innowacyjności, na tle Europy pasuje do nas jak ulał ponura refleksja zawiedzionych kibiców sportowych „odwrócić tabelę Polska  na czele”. 
 
PS. Inną sprawą wzmiankowaną przez cytowanego internautę jest to,  że w wypełnieniu 15% celu na 2020 rok udział energii elektrycznej zgodnie z obecnym KPD to tylko ok. 19% OZE (w tym udział źródeł  pogodowo niestabilnych ok 9%), a reszta to zielone ciepło i zielony transport (nie tylko biopaliwa). Te rynki warto łączyć, szukać optymalizacji i także i w tym przypadku, zanim wyśmieje się dyrektywy UEwarto znacznie bardziej uważnie czytać co jest w nich napisane, bo Wspólnota czasami wskazuje i podpowiada dobre rozwiązania.

sobota, listopada 08, 2014

Polska odrzuca cel IPCC dot. osiągnięcia zerowej emisji CO2 do 2100 roku? Ostrożność, kunktatorstwo czy fobia?



Pod takim tytułem “Poland rejects IPCC target of zero emissions by 2100”  brytyjski dziennik The Gaurdian poinformował o zmontowaniu przez Polskę koalicji blokującej przyjęcie najnowszego raportu będącego syntezą wyników dotychczasowych  badań  Międzynarodowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC), który potwierdza raz jeszcze, że antropogeniczne zmiany klimatu są faktem naukowym. W rekomendacjach setek naukowców – autorów raportu pojawił się wyważony i rozłożony do realizacji na wiele lat postulat, że w celu uniknięcia katastrofalnych skutków globalnego ocieplania należy stopniowo zredukować emisje gazów cieplarnianych do „niemalże zerowego poziomu” do 2100 roku.

O samym raporcie przyjętym przez IPCC zaprezentowanym publicznie w dniu 1 listopada br., a także wkrótce  potem na warszawskiej konferencji PAN na temat poinformowała PAP, gdzie pojawił się pełen rezygnacji komentarz prof. Kundzewicza, że „polskie partie (nie było stanowiska rządu przyp. aut.)  mają ogólnie negatywne zdania nt. polityki klimatycznej”, z pozanaukową (nie da się inaczej) próbą uzasadnienia takiej postawy. Czy kraj (nie wspominając nawet o samej nauce), który stawia wybitnych naukowców-patriotów w sytuacji rozdarcia pomiędzy wiedzą naukową a poprawnością polityczną nie zamyka sobie drogi do rozwoju, to pytanie na inny artykuł z większą liczbą  przykładów.

Informacja o oficjalnym stanowisku samego rządu i państwowych instytutów wobec raportu IPCC nie pojawiła się jeszcze w ogóle w polskich mediach i do końca nie wiadomo na czym polegały te wstępne ustalenia w sprawie konsensusu na ostatnim październikowym spotkaniu stron (Bruksela/Kopenhaga). W Polsce nie ma szerszej informacji publicznej związanej z działaniami IPCC i przyjmowaniem raportów przez grupy robocze i strony Konwencji Klimatycznej. Z cytowanego powyżej  artykułu w The Guardian wynika, że Polska nie tylko, że zajęła sama negatywne stanowisko, ale udało się jej dodatkowo (to ostatnio już rzadkość) już nie tylko na bazie krajów Grupy Wyszehradzkiej zmontować szerszą koalicję blokującą (poza Czechami także z Bułgaria i Łotwą) i doprowadzić do odrzucenia raportu (został “categorically rejected”).  Dlaczego taki „sukces” (?) nowego rządu RP, który podobnie jak poprzednie  nie pomija żadnej okazji do pokazania jak dzielnie chroni polski węgiel jako strategiczne paliwo i dotychczasowy model energetyki, i jak walczy z wszelkimi działaniami społeczności międzynarodowej na rzecz powstrzymania globalnego ocieplenia, przeszedłby  nieoczekiwanie bez echa w krajowych mediach?

Dlaczego takie stanowisko nie zostało podane do wiadomości opinii publicznej jak dotychczas przez rząd? Być może ze zwykłego wstydu przed środowiskami naukowymi (rząd to jednak przede wszystkim osoby wykształcone) i obawą ew.ryzyka prowadzenia polemiki z tymi środowiskami, bo raport IPCC ma jednak przede wszystkim charakter naukowy. Co prawda Polska Akademia Nauk zasłynęła z tego, że bodajże jako ostatnia narodowa instytucja naukowa na świecie uznała antropogeniczne zmiany klimatu i z pewnością akademia nie będzie rwała się do popierania tez IPCC, to sam fakt, że teoria klimatyczna w Polsce trudniej się przebija do oficjalnego obiegu  naukowego niż onegdaj teoria kopernikańska, jest już swego rodzaju wstydliwą i - nomen-omen - „niewygodną prawdą”.

Ale tym razem trudno  uzasadnić politycznie (tzn. zwykłym, ale racjonalnie postawionym interesem kraju) wyrażoną w formie kolejnego weta klimatycznego, tym razem nie na forum UE, ale na globalnym (IPCC działa pod auspicjami ONZ). Wszak raport rysuje niezwykle ostrożną ścieżkę redukcji emisji gazów cieplarnianych i nie wyklucza węgla jako paliwa  nawet po 2100 roku, o ile będzie to spalanie połączone (zazwyczaj) z wychwytem i magazynowaniem CO2 (CCS).  A do tego czasu węgla w Polsce nie będzie już ani w sensie ekonomicznym (już teraz praktycznie zasoby ekonomiczne/konkurencyjne kosztów są niewielkie), ani tez w sensie technicznym. Dla ogólnej tylko ilustracji przytoczę opracowane nie tak dawno przez IEO  w postaci tabeli dane Państwowego Instytutu Geologicznego o krajowych zasobach technicznych kopalin, po których przy obecnym zużyciu już za max 60 lat nie będzie śladu (w sensie ekonomicznym staną się bezużyteczne znacznie wcześniej). Tabela (klinij aby powiększyć):
Można postawić tezę, że rząd RP działa prewencyjnie i dmucha na zimne (tu akurat podnosi i temperaturę dyskusji i wzmacnia globalne ocieplenie), aby problem wszelkimi sposobami przesuwać na barki przyszłych rządów. Ale raczej wygrało przeświadczenie, że społeczeństwo polskie zostało już tak  zindoktrynowane klimatycznie (solidarnie przez rząd i opozycję -  więcej na blogu "Odnawialnym" ), że teraz chodzi już tylko o niedrażnienie zdezinformowanych obywateli przed nadchodzącymi wyborami, na poniżającej ich zasadzie -że użyję tekstu Wojciecha Młynarskiego -  "po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy". A to oznaczałoby, że rząd podjął decyzję (i razem z mediami?) zdecydował o milczeniu bez względu na obowiązek informowania, prowadzenia dialogu społecznego i uczciwej debaty, bez baczenia na prawdę naukową, ale też bez wysyłania sygnałów (ze szkodą) dla własnego przemysłu aby się dostosowywał  do globalnych warunków konkurencji, narażając przy tym kraj na coraz poważniejsze konsekwencje ostracyzmu w polityce międzynarodowej. Można mieć wątpliwości czy warto tak działać.

Tym bardziej, że jedynie pokątnie zakomunikowana decyzja dotyczy ważnej dla Polaków sprawy, bo nawet jak mają oni na co dzień w tym zakresie tylko negatywny przekaz i nie jest łatwo teraz otworzyć nasze umysły, to chodzi tu i o przyszły ład społeczny i o pozycje Polski. Dla międzynarodowej pozycji Polski fakt ten,  przez potwierdzenie braku elementarnej odpowiedzialności za innych, ale też poprzez narażenie na śmieszność, wyrządza Polsce w dłuższym okresie o wiele większą szkodę niż drobna „ukraińska” wpadka medialna ministra Sikorskiego jako marszałka  Sejmu, która tylko przemknęła przez media światowe, ale właśnie tylko z tego powodu opozycja chciała  marszałka z funkcji odwołać.  Przykro jest czytać pod artykułem w Guardian np. komentarz o polskiej strategii klimatyczno-energetycznej, porównujący postawę  naszego rządu do postawy Ser Williama Preece’a – szefa ds. technicznych brytyjskiej poczty, który w 1876 roku na wieść o tym, że za oceanem wynaleziono właśnie telefon, który dla poczty może się stać konkurencją, odpowiedział: 
"Amerykanie potrzebują telefonu, ale my nie, bo mamy mnóstwo chłopców kurierów” (autor złośliwego komentarza zastanawia się,  czy Polska ma też dużo chłopców, kurierów-denialistów, którzy naszą świadomość ochronią i przed faktami klimatycznymi i presją całej reszty rozwiniętego świata, no może poza ”matką”  Rosją do której Polska ... ciąży historycznie" - jak konkluduje inny komentator).

Nie chodzi nawet tylko o to,  że przykro takie rzeczy czytać. Różne rzeczy teraz są w sieci i często nie mają pokrycia w faktach (choć sam fakt że węgiel rosyjski jest lepszej jakości i konkurencyjny wobec polskiego, potwierdził w tych dniach szef ds. handlu nawet najlepszej naszej kopalni Bogdanka). Chodzi o to (o ile Guardian ma dobre informacje co do przyjętego przez rząd sposobu działań blokujących), że w tej niepotrzebnej konfrontacji ze światem nie mamy racji i  nie da się długo zaprzeczać faktom naukowym, ani też powstrzymać działań społeczności międzynarodowej (zarówno tej bogatej jak i biednej - narażonej najbardziej na zmiany klimatu) przeciwko obserwowanym przez nią w naszym kraju objawom ignorancji, egoizmu i rodzajowi narodowego  ... szaleństwa w chęci emitowania zanieczyszczeń bez końca, nawet wtedy gdy węgla krajowego (i czegoś co jeszcze da się spalić) już dawno nie będzie. Świat uzna szybciej niż się nam wydaje, że  świadome niszczenie planety jest szaleństwem.