wtorek, marca 24, 2009

Zbigniew Kamieński – niezwykły dyrektor, który był faktycznym ministrem ds. odnawialnych źródeł energii

Niestety przecieki prasowe o odwołaniu p. Zbigniewa Kamieńskiego z funkcji dyrektora departamentu energetyki w ministerstwie gospodarki, o których wspomniałem w poprzednim wpisie o "walczących buldogach", potwierdziły się. Była to faktycznie „nocna zmiana” i z tego co wiem, w niezbyt eleganckim stylu, bo odwołanie nastąpiło w czasie służbowej podróży zagranicznej p. dyrektora. Ciężko jest, po powrocie z forsującej delegacji posprzątać tak mocno obłożone bieżącymi sprawami biurko, a jeszcze ciężej sprawy te przekazać w „dobre” ręce. Warto pamietać, ze sektor OZE jest jeszcze dalej trochę szutcznym, regulowanym rynkiem i dzisiaj, bez politycznego parasola i systemu wsparcia, nie może jeszcze funkcjonować.

Postanowiłem poświęcić wpis temu, wydawałoby się zwyczajnemu wydarzeniu, bo wiele ze spraw, jakie zostało na biurku dotyczyło energetyki odnawialnej, a osoba która te sprawy dzielnie i ofiarnie prowadziła nie jest tuzinkową. Dla mnie dyrektor Kamieński, który przez ostatnie 2 lata zawiadywał właściwie całą energetyką, był i ministrem ds. OZE i ambasadorem ds. OZE i historią oraz pamięcią OZE. Następcy i przełożeni pozbawieni tak raptownie pamięci i historii szybko się w problematyce OZE pogubią, ale widocznie są tacy co musza tego samemu doświadczyć, aby zrozumieć. Warto chyba o tej „historii” parę słów napisać, bo tu nie tylko o kartkę z pmietnika chodzi. Dodam, że choć to nie jest opowiesć z "happy endem", to nie chcę aby była odebrana jako wolanie na alarm, ale jako okazja do refeleksji o tym na jak wątłych, wręcz czasami jednosobowych, podstawach stoi jeszcze sektor OZE w Polsce.

Pamiętam rok 2000, Marszałek Płażyński, w imieniu Sejmu porosił Premiera Buzka o przygotowanie krajowej strategii rozwoju energetyki odnawialnej, a ten ostatni poprosił ministra ds. gospodarki. Ten wietrząc kłopoty (np. niezadowolenie górników)szybko podrzucil gorący kartofel ministrowi ds. środowiska, a ten wiedząc, że sprawa może być z gatunku ciężkich do załatwienia obarczył zadaniem ówczesnego dyrektora departamentu ochrony srodowiska - jak zwykle niezwykle zapracowanego – Zbigniewa Kamieńskiego. Dyrektor Kamieński, pomimo oporów ze strony ówczesnego ministerstwa gospodarki, sektora energetyki konwencjonalnej i nieopierzonego, ambitnego i jak to zwykle w takich sytuacjach bywa - skłóconego sektora OZE, sprawę przeprowadził Strategię "po wybojach" przez radę ministrów i sejm, i dokument, zresztą z odpowiednią adnotacją "autorską" na końcu został w końcu przyjęty.

Nie było tak, że sprawę zostawił swojemu biegowi, tym bardziej, że w proceach uzgadniania wypadly ze Startegii twarde zapisy wdrożeniowe, pisząc wprost - pieniędze. Zawsze niezwykle solidnie podchodził do powagi dokumentów państwowych i prawa, i zaraz, pomimo zmiany sejmu i zmiany rządu na znacznie mniej ideowe i zwyczajnie gorsze, przystąpił do opracowania programu wykonawczego do Strategii, tak aby ta ostania nie została li tylko na papierze . Widziałem jak w tym okresie był jeszcze w stanie przekonać, a w zasadzie wymusić na niezwykle opornym i odpornym na OZE ówczesnym ministerstwie gospodarki respektowanie Strategii i przyjęcie zapisu w Prawie energetycznym (słynny artykuł 9a) , ze cel polski w zakresie zielonej energii elektrycznej na 2010 r to 7,5% a nie 4,5% jak stanowczo domagał się jego ówczesny odpowiednik w ministerstwie gospodarki. Miałem przyjemność wsparcia go w tej pracy i widziałem, jak pomimo odsuwania go w kąt przez polityczną miotłę, zresztą tak jak teraz, walczył nie bacząc na trudności i niewygodę o program wykonawczy. Wówczas, bez formalnego jego umocowania na stanowisku dyrektora w ministerstwie środowiska, nie udało się i dlatego wiem, jak wielką stratą dla OZE będzie jego brak na pełnionym do ubiegłego piątku ważnym stanowisku w ministerstwie gospodarki. Potem odegrał pewną role w zainicjowaniu w ministerstwie środowiska prac nad ustawą o wykorzystaniu odnawialnych zasobów energii i wsparciu odnawialnych źródel energii, która prawnie miała zagwarantować rozwój OZE w Polsce, ale po odsunięciu Kamieńskiego, inny dyrektor prowadzący sprawę, pokpił ją. Na przełomie 2003/2004, w slad za decyzją premiera Belki o przesunięciu kompetencji w zakresie OZE z ministerstwa środowiska do ministerstwa gospodarki, dyrektor Kamieński przeszedł z Wawelskiej na Plac Trzech Krzyży, na nową funkcje wicedyrektora departamentu energetyki w ministerstwie gospodarki, a w 2007 r. na dyrektora.
Parę lat zajęło mu mozolne poprawienie Prawa energetycznego, które w zakresie OZE było dramatycznie złe. W 2004 r. zaczął od ratowania ww. projektu ustawy OZE i udało mu się np. przenieść i wprowadzić do Prawa energetycznego takie elementy ww. projektu jak mechanizm zielonych certyfikatów jako instrument wsparcia zielonej energii elektrycznej (kilka lat go doskonalił), czy utworzenie subfunduszu OZE w NFOSiGW (zasilany karami), kóry jest do dzisiaj glównym źrodlem wsparcia inwestycji OZE. Wziął w swoje ręce dramatycznie złą (nawet niekonstytucyjną), wyprodukowaną w ministerstwie rolnictwa pierwszą ustawę nt. biopaliw i przeprowadził drugą, znacznie lepsza przez rząd i sejm. Obronił 15% cel w pakiecie klimatycznym dla Polski, pomimo, że ówczesna polityka energetyczna mówiła o 9% na 2020r. Przygotował m.in. najlepszy w historii projekt polityki energetycznej (obecnie do 2030 r) i zaczął prace nad tzw. „Action plan” dla OZE do 2020r.

Nie twierdzę, że wszystko było idealne, ale musimy pamiętać z jakiego punktu startował i że wśród politycznych ministrów w resorcie gospodarki nie było zbyt wielu Stevenów Chu, zdarzali się niekompeteni, wielu nieprzekonanych do OZE, ale też takich co zainteresowani było głównie dzieleniem politycznych łupów. Nieraz ciężko było na to z boku patrzeć, ale nie słyszałem jednak nigdy, aby dyrektor Kamieński kiedykolwiek poddał w wątpliwość kompetencje przełożonych. Starał się mimo wszystko ich cierpliwie przekonywać, pozyskiwać dla OZE, zawsze był wobec kierownictwa i resortu niezwykle lojalny, nawet jak musiał na forum krajowym i międzynarodowym tłumaczyć się nie ze swoich błędów.

Może robię mu tym wpisem niedźwiedzią przysługę :), ale to niezwykle uczciwy, doświadczony i kompetentny urzędnik państwowy, jakich w Polsce mało, ale to też tytan pracy, nie do zastąpienia, wbrew socjalistycznemu sloganowi. Karuzela stanowisk kręci się w najlepsze, a w szczególności teraz w energetyce, kiedy można załapać się na dzielenie rynków regulowanych i posrednio olbrzymich kwot na inwestycje, w szczególnosci w energetykę jądrowa i -ciągle - nowe moce weglowe. Tak się przyzwyczaiłem do uprawianej polityki w energetyce, że pewnie gdyby tu szło o kogoś innego, nie przyszło by mi nawet do głowy, aby dać wyraz braku zgody na takie praktyki. Pomijając kulturę (powiedzą, że polityka to nie Wersal, choć jestem przekonany że nawet w momencie jak był odwoływany, sam jak zwykle godnie i lojalnie reprezentował zagranica swojego pryncypała), gwałtowne pozbawienie go z funkcji to brak odpowiedzialności za państwo i lekceważenie OZE, i bagatelizowanie skali problemów jakie trzeba w tym sektorze i w energetyce rozwiązać. W tej zawierusze ze zbędnymi departamentami, pełnomocnikami "od spraw nieważnych", PEP2030, action plan, itp., dyrektor Kamieński byłby jedyną ostoją rozsądku i gwarancją dla OZE i efektywnoci energetycznej. Czeka nas zatem trudny okres i nie wiem jak sobie sukcesor dyrektora Kamienskiego, znający glównie problemy i apetyty tzw. wielkiej energetyki, z tym poradzi. Mam nadzieje, że jak pył bitewny opadnie (nie mam bynajmniej na myśli promieniotwórczego), dyrektor Kamieński okaże nam się znowu co najmniej na takim stanowisku, na jakim w niestabilnej sytuacji powinien być własnie dzisiaj, jako ten od spraw trudnych i codziennej dobrej roboty.

sobota, marca 21, 2009

Obserwując „energetycznych buldogów” walczących pod dywanami w Brukseli i w Warszawie

Większość z nas się przyzwyczaiła się do tego, że jak już się prezydent i premier dogadają ze sobą co do samolotu na szczyt UE, to zanim jeszcze wrócą spowrotem do Warszawy muszą jednogłośnie odtrąbić sukces. Zazwyczaj jest on mierzony w miliardach Euro wyrwanych z Brukseli (normalny człowiek nie może nawet sobie wyrobić wyobrażenia o takich kwotach, ale pewnie spirala "sukcesów" tak się już nakręciła, że z marnymi milionami Euro nie wypada wracać) lub niezapłaconych tamże lub np. na rzecz krajów trzecich. Niektórzy, w tym moja skromna osoba zwracają uwagę, że nie dość, że to wirtualne pieniądze, to w dodatku zdradliwe i przy braku wyobraźni - pociągające dalsze wydatki, tak jak w łańcuszku Sw. Antoniego, lub tak trudne do wydania jak w bajce o Szewczyku Dratewce. Wystarczy przypomnieć np. ubiegłoroczne wpisy o „sukcesach" i komentarze na „odnawialnym” przypominające np. o tym, że jak mamy derogacje w aukcjach CO2, to CCS będzie dla nas zwłaszcza jeszcze bardziej nieopłacalny i jeżeli będziemy starali się o "tylko"setki milionów na nasze flagowe CCS-y, to trzeba będzie znacznie więcej dołożyć z kieszeni konsumentów energii i podatników (zresztą wtedy podobnie trzeba będzie też więcej łożyć na OZE). Ale kto by czymś takimi drobiazgami przejmował, jak bal dalej trwa.

Nie dziwie się zatem, że premier tym razem najszybciej jak mógł odtrąbił po ostatnim szczycie UE kolejny, wart 330 mln Euro netto sukces, z taką bowiem kwotą "w zębach" dla nas rodaków wyszedł spod dywanu. W ramach tej kwoty 180 mln Euro właśnie na jeden "tylko" CCS w Bełchatowie (znaczna część zapewnie dla dostawcy dla PGE/BOT rozwiązań technicznych –Alstomu). Premier w wypowiedziach nie podkreślał specjalnie, że środki te musza być wydane do końca 2010 r. i m.in. dlatego sukcesu nie odtrąbił tak głono prezes PGE, który ostrożnie mówi: „koszty inwestycji szacujemy na pół miliarda euro, utrudnieniem może być konieczność wydania środków do końca 2010 r. (…) , zakończenie prac planujemy na 2014 – 2015 r. i nawet dodatkowe pieniądze nie przyspieszą realizacji tego projektu”. Prezes Zadroga (może jednak pomny wcześniejszych dotacyjnych przestróg :) nie dodał tylko, że wyłożenie właśnie teraz, w czasie kryzysu 320 mln Euro jako współfinansowanie tej ekstrawagancji obciąży nie tylo fimę, ale też "przeniesie się" w taryfy odbiorców energii i absolutnie nie wiadomo jaki będzie efekt praktyczny tego niezwykle ryzykowanego pilotażu. Chyba tylko Bogu albo chciwości innych członków UE należy dziękować, że Polska nie odniosła podwójnego sukcesu i że nie musimy do 2020 roku wydać kolejnych minimum 320 mln Euro na drugi wymyślny CCS: „puławsko-kędzierzyński”. Skoro obracamy się w swiecie absrakcyjnym wielkich liczb, to tylko dodam, ze 0,5 mld Euro to odpowiednik np. 200 sredniej wielkosci biogazowni (wystarczyłoby to ukucie nowego sloganu: "biogazownia w kazdym powiecie":), których efekty dla poprawy zaopatrzenia w energie, srodowiska i gospodarki bylyby o minimum rząd wielkosci wyższe.

Jeszcze bardziej ostrożnie o „sukcesie” wypowiada się inny jego domniemany benficjent kolejnych 80 mln euro na gazoport w Świnoujściu - p. Igor Wasilewski, prezes spółki GazSystem: „przeanalizujemy dokładnie możliwość pozyskania i wykorzystania ww. srodków i potem zdecydujemy, czy wystąpić z wnioskiem o dofinansowanie” . O łącznikach gazowych ze Słowacja (30 mln) i Szwecją (80 mln) oraz polsko-niemeckiej farmie wiatrowej off shore na Bałtyku nawet nikt się nie mógł wypowiedzieć, bo projekty faktycznie nie istnieją. Na sukces w UE pracować bowiem trzeba wiele lat wczesniej, w pocie czoła, a nie we fleszach refelktorów, czy w zakulisowych gierkach, bo to jest tylko dodatkiem, a system nie jest stworzony dla podwórkowych cwaniaków.

Oglądając to wszystko z boku (i pewnie nie mając świadomości, że w Polsce tych środków w znacznej mierze nie uda się wydać), członek Parlamentu Europejskiego Claude Turms – poseł sprawozdawca najlepszej części pakietu klimatycznego, nowej dyrektywy o promocji stosowania OZE, widząc jak lekką ręką środki europejskiego podatnika idą na CCS (swoje „działki” dostały też inne „baranki Boże”: RWE, Vattenfall, Endesa, Enel oraz do spółki E.ON z NUON i Iberdrola ze Scottisch Power) i monopole gazowe stwierdził, że „to okazyjny jarmark polityczny na którym kosztem gospodarki europejskiej i środowiska napycha się kieszenie olbrzymim monopolom”. Nie sądzę jednak aby Parlament Europejski, który musi zatwierdzić dokonany „podział kasy” zaoszczędzonej w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, był w stanie na zaplanowanym na 5 maja jednym ze swoich ostatnich posiedzeń tej kadencji, na którym przewidziane jest głosowanie w tej sprawie i mógł jeszcze cokolwiek zmienić. Rozsądne wcześniejsze pomysły aby znaczną część z 5 mld Euro z pakietu stymulującego dać, tak jak Obama, na OZE i efektywność energetyczną w miastach, zostały rozjechane przez walczących bezmyślnie i doraźnie buldogów. Przykre jest to, że rządy nie mając racjonalnych pomyslów na finansowanie energetyki w kryzysie, calkowice zignorowaly rozsądne stanowisko, propozycje i alternatywe regionow, miast i takich organizacji jak Energie Cite, EREC, Climate Aliance, ICLEI.

Widząc jak nierozsądnie i w stylu handlarza bazarowego przywódcy państw (prawie wszscy), walcząc o względy polityk wewnętrznych, dzielą sukcesy w twardej walucie, pomyślałem sobie, że nie od tego oni są i że są ostatnimi którzy takie środki dzielić powiny na doraźne cele. Wszystko powinno odbywać się w ramach konkursów, a przywódcy powinni tylko ustalać mądre zasady. Obawiam się że takiego bezsensowne rozszarpywania sukna nie da się zatrzymać dopóki nie będzie przyjęty Traktat Lizboński i dopóki Komisja Europejska i Parlament Europejski nie uzyskają wzmocnienia w procesach decyzyjnych i dopóki do minimum nie uda się ograniczyć lobbingu poszczególnych egoizmów narodowych i branżowych. Egoizmy te nie pozwoliły też na jakiekolwiek, nawet wstępne uzgodnienia w sprawie specjalnego „ekofunduszu” UE na zielone inwestycje w krajach trzeciego świata, do których z drugiej strony się przymierzamy (poprzedni wpis dotyczący udziału w agencji IRENA), ale uchodzący od czasów „sukcesów klimatycznych” na szczycie grudniowym UE za sprawdzonego negocjatora w sprawach energetycznych minister Mikołaj Dowgielewicz ma plan: „już teraz rozpoczęliśmy rozmowy i przekonujemy do naszego stanowiska tzw. trudnych partnerów, jak Szwecja, Dania czy Wielka Brytania”. Nawet się uśmiechnąłem z tych „trudnych partnerów” w ustach polskiego (z p. widzenia UE) „rebelianta”.

Ale poddywanowe i niewidzialne dla ludzi walki „energetycznych” buldogów toczą się wszędzie, a w szczególności w Warszawie, bo do pożarcia sa własnie miliardy. Tu chodzi i o pieniądze (nie tyle „na” ile „z” inwestycji) i o politykę (energetyczną w szczególnoci), a może i o seks, bo walka jest naprawdę zażarta. Jeżeli jednak pominąć seks, to wszyscy chyba widząc zapowiedzi politkow wszyscy chcą sobie dobrze pożyć z inwestycji „jądrowych” (nb. jak widać ... motywu seksu całkiem nie da się jednak całkowicie wykluczyć :). Takie chciejstwo, nazywane nieraz barwnie „błękitnymi certyfikatami”, prof. Jan Popczyk porównuje do gierkowskiej epoki „załapania się na inwestycje”, a gdzie można lepiej z centralnych inwestycji pożyć jak nie w energetyce jądrowej? Pakiet klimatyczny nie zobowiązuje jednak Polski do budowania elektrowni jądrowych (owszem zobowiązuje do „odnawialnych”), projekt polityki energetycznej (PEP 2030) z upchanym kolanem udziałem energetyki jądrowej porównywalnym z udziałem OZE w produkcji energii elektrycznej) jeszcze jest w konsultacjach, bez przyjęcia przez radę ministrów i zatwierdzenia przez Sejm. Tak jak na szczytach UE brak przyjętego traktatu, tak brak skonsultowanych społecznie i zatwierdzonych dokumentów strategicznych w Polsce oraz, co za tym idzie – reguł, to nie powód przyspieszenia tych procesów, ale właśnie wręcz wezwanie do dzialania i wykorzystania okazji, bo wtedy silniejszy może więcej. Dlatego rząd chce już teraz powołać ‘jądrowego pełnomocnika” (za nim cała świtę interesariuszy) i przeorganizować całe ministerstwo gospodarki – szeroko pisze o tym Parkiet, wyznaczonego do tego zadania inwestycyjnego. Dwom buldogom, tym razem premierowi i wicepremierowi i ich świtom, pod dywanem chodzi o tego właśnie pełnomocnika (podsekretarza stanu) , który jest nam tak potrzebny jak CCS-y. Może jak się zagryzą, znowu nas Opaczność uchroni przed zgorszeniem i kosztami.

Takimi sprawami bowiem powinno się zajmować w trybie normalnej pracy ministerstwo gospodarki, a w nim odpowiedni i odpowiednio umocowany i wzmocniony jeden departament energetyki podlegający pod kompetentnego i jednego wiceministra. Po konsolidacyjnych i gazowych szaleństwach (swoistym pojmowaniu bezpieczeństwa energetycznego) poprzedniego rządu poza departamentem energetyki odziedziczyliśmy nikomu nie potrzebny, polityczny „departament dywersyfikacji dostaw nośników energii”. „Parkiet” prezentując dyrektorów obu departamnetów nie omieszkał wtrącić kąśliwie, że kierujący tym pierwszym – moim zdaniem jeden z najsolidniejszych i najuczciwszych i na tyle na ile może niezależnych urzędników - dyrektor Zbigniew Kamieński "zajmował się tworzeniem prawa energetycznego, którego nowelizacja wzbudza ostatnio ogromne kontrowersje w rządzie”. Jednocześnie spekuluje, że stanowisko dyrektora w resorcie gospodarki otrzyma p. Henryk Majchrzak były wiceprezes PGE. Portal WNP w spekulacjach idzie jeszcze dalej pisząc „Zbigniew Kamieński prawdopodobnie opuści swoje stanowisko, 20 marca będzie prawdopodobnie ostatnim dniem jego pracy na stanowisku dyrektora departamentu”.

Uważam, że żaden pełnomocnik od czegoś czego nie ma i niewiadomo czy będzie, nie jest nam potrzebny. Trzeba wzmocnić departament energetyki i samego dyrektora Kamieńskiego (poswięce jego osobie kolejny wpis) i pozwolić mu na poprawienie i doprowadzenie do przyjęcia PEP2030. Tam jest jeszcze wiele poważnej pracy merytorycznej do wykonania i do przywrócenia proporcji pomiędzy energetyką jądrową, odnawialną i efektywnością energetyczną, można skorzystać materialów juz nadeslanych, jak opinii PSEW i opinii Greenpeace i wielu innych nowocześnie i szerzej myślących). Zbyt szerokie otwarcie wrot ministerstwa gospodarki największych grup energetycznych, w szczególności najbardziej konserwatywnie myślących (nawet jeżeli mimochodem, funkcję reprezentanta tych grup pełni już Pani Minister Strzelec-Łobodzińska), to otwarcie furtki do kosztowych inwestycji w przeszłość i dokarmiania z kieszeni podatnika i konsumenta energii stworów, które mają wprost niepohamowany apetyt na inwestycje (dla nas, czy naszych dzieci to tzw. „stranded costs”) i władzę (dalsze walki buldogów). PEP2030 pownien być bardziej oparty na rzetelnej anlizie kosztow przyszłych, a nie na politycznych wrzutkach bedacych np. efektem nogocjacji z Sarkozym pakietu klimatycznego, jakim są elektrownie jądrowe. Trzeba najpierw policzyć a potem negocjować, a nie odwrotnie. Cos mi sie wydaje ze ww. zmiany o charakterze stricte politycznym, na dobre OZE i całej energetyce nie wyjdą.

Warto też dać odrobinę niezależnoci i szansę dyrektorowi Kamieńskiemu na uruchomienie prac nad, wymaganym przez nową dyrektywą OZE, „Planem działań na rzecz OZE do 2020r.”, aby dopiero z takim systemowym planem wprowadzac regulacje. N szczeblu centralnym w Polsce jest posucha na urzedników mających jakąkolwiek wiedzę i doswiadczenie w zakresie tworzenia strategicznych dokumentów dotyczacych dot. OZE. Tu też, nie mając żadnych solidnych ram i wskazań w polityce i programach wykonawczych, ale też nie mając tym samym ograniczeń poza „dojściami”, uszczypliwe pekińczyki, widząc co robią (np. błękitne certyfikaty) buldogi, zaczynają tworzyć prawo z festiwalem kolorowych certyfikatów. Oprócz zielonych, a nawet czerwonych (tu już mam wątpliwości czy wspierać coś co samo w sobie w dobie obowiązywania prawa wartości powinno się opłacać), pojawiają się żółte, brązowe i inne, kolory tęczy, a te kolory, kosztują na rynku (zwłaszcza te błękitne), mają być dowolnie łączone i nie wiem czy te błyskotki rzeczywiście są tyle warte i czy na nie nas stać. Trzeba wspierać z całych sił OZE, ale rozsądnie i chyba nie warto ulegać presji wyrwania spod dywanu i bez szerszego planu tego, na co wielkie buldogi jeszcze nie zwróciły uwagi, bo to obróci się przeciw OZE.

Dajcie Panowie konsekwentnie pracować departamentowi energetyki i nie wyrywajcie sobie pod różnymi dywanami na oślep kawałków mięsa, bo się udławicie.