Większość z nas się przyzwyczaiła się do tego, że jak już się prezydent i premier dogadają ze sobą co do samolotu na szczyt UE, to zanim jeszcze wrócą spowrotem do Warszawy muszą jednogłośnie odtrąbić sukces. Zazwyczaj jest on mierzony w miliardach Euro wyrwanych z Brukseli (normalny człowiek nie może nawet sobie wyrobić wyobrażenia o takich kwotach, ale pewnie spirala "sukcesów" tak się już nakręciła, że z marnymi milionami Euro nie wypada wracać) lub niezapłaconych tamże lub np. na rzecz krajów trzecich. Niektórzy, w tym moja skromna osoba zwracają uwagę, że nie dość, że to wirtualne pieniądze, to w dodatku zdradliwe i przy braku wyobraźni - pociągające dalsze wydatki, tak jak w łańcuszku Sw. Antoniego, lub tak trudne do wydania jak w bajce o Szewczyku Dratewce. Wystarczy przypomnieć np. ubiegłoroczne wpisy o „sukcesach" i komentarze na „odnawialnym” przypominające np. o tym, że jak mamy derogacje w aukcjach CO2, to CCS będzie dla nas zwłaszcza jeszcze bardziej nieopłacalny i jeżeli będziemy starali się o "tylko"setki milionów na nasze flagowe CCS-y, to trzeba będzie znacznie więcej dołożyć z kieszeni konsumentów energii i podatników (zresztą wtedy podobnie trzeba będzie też więcej łożyć na OZE). Ale kto by czymś takimi drobiazgami przejmował, jak bal dalej trwa.
Nie dziwie się zatem, że premier tym razem najszybciej jak mógł odtrąbił po ostatnim szczycie UE kolejny, wart 330 mln Euro netto sukces, z taką bowiem kwotą "w zębach" dla nas rodaków wyszedł spod dywanu. W ramach tej kwoty 180 mln Euro właśnie na jeden "tylko" CCS w Bełchatowie (znaczna część zapewnie dla dostawcy dla PGE/BOT rozwiązań technicznych –Alstomu). Premier w wypowiedziach nie podkreślał specjalnie, że środki te musza być wydane do końca 2010 r. i m.in. dlatego sukcesu nie odtrąbił tak głono prezes PGE, który ostrożnie mówi: „koszty inwestycji szacujemy na pół miliarda euro, utrudnieniem może być konieczność wydania środków do końca 2010 r. (…) , zakończenie prac planujemy na 2014 – 2015 r. i nawet dodatkowe pieniądze nie przyspieszą realizacji tego projektu”. Prezes Zadroga (może jednak pomny wcześniejszych dotacyjnych przestróg :) nie dodał tylko, że wyłożenie właśnie teraz, w czasie kryzysu 320 mln Euro jako współfinansowanie tej ekstrawagancji obciąży nie tylo fimę, ale też "przeniesie się" w taryfy odbiorców energii i absolutnie nie wiadomo jaki będzie efekt praktyczny tego niezwykle ryzykowanego pilotażu. Chyba tylko Bogu albo chciwości innych członków UE należy dziękować, że Polska nie odniosła podwójnego sukcesu i że nie musimy do 2020 roku wydać kolejnych minimum 320 mln Euro na drugi wymyślny CCS: „puławsko-kędzierzyński”. Skoro obracamy się w swiecie absrakcyjnym wielkich liczb, to tylko dodam, ze 0,5 mld Euro to odpowiednik np. 200 sredniej wielkosci biogazowni (wystarczyłoby to ukucie nowego sloganu: "biogazownia w kazdym powiecie":), których efekty dla poprawy zaopatrzenia w energie, srodowiska i gospodarki bylyby o minimum rząd wielkosci wyższe.
Jeszcze bardziej ostrożnie o „sukcesie” wypowiada się inny jego domniemany benficjent kolejnych 80 mln euro na gazoport w Świnoujściu - p. Igor Wasilewski, prezes spółki GazSystem: „przeanalizujemy dokładnie możliwość pozyskania i wykorzystania ww. srodków i potem zdecydujemy, czy wystąpić z wnioskiem o dofinansowanie” . O łącznikach gazowych ze Słowacja (30 mln) i Szwecją (80 mln) oraz polsko-niemeckiej farmie wiatrowej off shore na Bałtyku nawet nikt się nie mógł wypowiedzieć, bo projekty faktycznie nie istnieją. Na sukces w UE pracować bowiem trzeba wiele lat wczesniej, w pocie czoła, a nie we fleszach refelktorów, czy w zakulisowych gierkach, bo to jest tylko dodatkiem, a system nie jest stworzony dla podwórkowych cwaniaków.
Oglądając to wszystko z boku (i pewnie nie mając świadomości, że w Polsce tych środków w znacznej mierze nie uda się wydać), członek Parlamentu Europejskiego Claude Turms – poseł sprawozdawca najlepszej części pakietu klimatycznego, nowej dyrektywy o promocji stosowania OZE, widząc jak lekką ręką środki europejskiego podatnika idą na CCS (swoje „działki” dostały też inne „baranki Boże”: RWE, Vattenfall, Endesa, Enel oraz do spółki E.ON z NUON i Iberdrola ze Scottisch Power) i monopole gazowe stwierdził, że „to okazyjny jarmark polityczny na którym kosztem gospodarki europejskiej i środowiska napycha się kieszenie olbrzymim monopolom”. Nie sądzę jednak aby Parlament Europejski, który musi zatwierdzić dokonany „podział kasy” zaoszczędzonej w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, był w stanie na zaplanowanym na 5 maja jednym ze swoich ostatnich posiedzeń tej kadencji, na którym przewidziane jest głosowanie w tej sprawie i mógł jeszcze cokolwiek zmienić. Rozsądne wcześniejsze pomysły aby znaczną część z 5 mld Euro z pakietu stymulującego dać, tak jak Obama, na OZE i efektywność energetyczną w miastach, zostały rozjechane przez walczących bezmyślnie i doraźnie buldogów. Przykre jest to, że rządy nie mając racjonalnych pomyslów na finansowanie energetyki w kryzysie, calkowice zignorowaly rozsądne stanowisko, propozycje i alternatywe regionow, miast i takich organizacji jak Energie Cite, EREC, Climate Aliance, ICLEI.
Widząc jak nierozsądnie i w stylu handlarza bazarowego przywódcy państw (prawie wszscy), walcząc o względy polityk wewnętrznych, dzielą sukcesy w twardej walucie, pomyślałem sobie, że nie od tego oni są i że są ostatnimi którzy takie środki dzielić powiny na doraźne cele. Wszystko powinno odbywać się w ramach konkursów, a przywódcy powinni tylko ustalać mądre zasady. Obawiam się że takiego bezsensowne rozszarpywania sukna nie da się zatrzymać dopóki nie będzie przyjęty Traktat Lizboński i dopóki Komisja Europejska i Parlament Europejski nie uzyskają wzmocnienia w procesach decyzyjnych i dopóki do minimum nie uda się ograniczyć lobbingu poszczególnych egoizmów narodowych i branżowych. Egoizmy te nie pozwoliły też na jakiekolwiek, nawet wstępne uzgodnienia w sprawie specjalnego „ekofunduszu” UE na zielone inwestycje w krajach trzeciego świata, do których z drugiej strony się przymierzamy (poprzedni wpis dotyczący udziału w agencji IRENA), ale uchodzący od czasów „sukcesów klimatycznych” na szczycie grudniowym UE za sprawdzonego negocjatora w sprawach energetycznych minister Mikołaj Dowgielewicz ma plan: „już teraz rozpoczęliśmy rozmowy i przekonujemy do naszego stanowiska tzw. trudnych partnerów, jak Szwecja, Dania czy Wielka Brytania”. Nawet się uśmiechnąłem z tych „trudnych partnerów” w ustach polskiego (z p. widzenia UE) „rebelianta”.
Ale poddywanowe i niewidzialne dla ludzi walki „energetycznych” buldogów toczą się wszędzie, a w szczególności w Warszawie, bo do pożarcia sa własnie miliardy. Tu chodzi i o pieniądze (nie tyle „na” ile „z” inwestycji) i o politykę (energetyczną w szczególnoci), a może i o seks, bo walka jest naprawdę zażarta. Jeżeli jednak pominąć seks, to wszyscy chyba widząc zapowiedzi politkow wszyscy chcą sobie dobrze pożyć z inwestycji „jądrowych” (nb. jak widać ... motywu seksu całkiem nie da się jednak całkowicie wykluczyć :). Takie chciejstwo, nazywane nieraz barwnie „błękitnymi certyfikatami”, prof. Jan Popczyk porównuje do gierkowskiej epoki „załapania się na inwestycje”, a gdzie można lepiej z centralnych inwestycji pożyć jak nie w energetyce jądrowej? Pakiet klimatyczny nie zobowiązuje jednak Polski do budowania elektrowni jądrowych (owszem zobowiązuje do „odnawialnych”), projekt polityki energetycznej (PEP 2030) z upchanym kolanem udziałem energetyki jądrowej porównywalnym z udziałem OZE w produkcji energii elektrycznej) jeszcze jest w konsultacjach, bez przyjęcia przez radę ministrów i zatwierdzenia przez Sejm. Tak jak na szczytach UE brak przyjętego traktatu, tak brak skonsultowanych społecznie i zatwierdzonych dokumentów strategicznych w Polsce oraz, co za tym idzie – reguł, to nie powód przyspieszenia tych procesów, ale właśnie wręcz wezwanie do dzialania i wykorzystania okazji, bo wtedy silniejszy może więcej. Dlatego rząd chce już teraz powołać ‘jądrowego pełnomocnika” (za nim cała świtę interesariuszy) i przeorganizować całe ministerstwo gospodarki – szeroko pisze o tym Parkiet, wyznaczonego do tego zadania inwestycyjnego. Dwom buldogom, tym razem premierowi i wicepremierowi i ich świtom, pod dywanem chodzi o tego właśnie pełnomocnika (podsekretarza stanu) , który jest nam tak potrzebny jak CCS-y. Może jak się zagryzą, znowu nas Opaczność uchroni przed zgorszeniem i kosztami.
Takimi sprawami bowiem powinno się zajmować w trybie normalnej pracy ministerstwo gospodarki, a w nim odpowiedni i odpowiednio umocowany i wzmocniony jeden departament energetyki podlegający pod kompetentnego i jednego wiceministra. Po konsolidacyjnych i gazowych szaleństwach (swoistym pojmowaniu bezpieczeństwa energetycznego) poprzedniego rządu poza departamentem energetyki odziedziczyliśmy nikomu nie potrzebny, polityczny „departament dywersyfikacji dostaw nośników energii”. „Parkiet” prezentując dyrektorów obu departamnetów nie omieszkał wtrącić kąśliwie, że kierujący tym pierwszym – moim zdaniem jeden z najsolidniejszych i najuczciwszych i na tyle na ile może niezależnych urzędników - dyrektor Zbigniew Kamieński "zajmował się tworzeniem prawa energetycznego, którego nowelizacja wzbudza ostatnio ogromne kontrowersje w rządzie”. Jednocześnie spekuluje, że stanowisko dyrektora w resorcie gospodarki otrzyma p. Henryk Majchrzak były wiceprezes PGE. Portal WNP w spekulacjach idzie jeszcze dalej pisząc „Zbigniew Kamieński prawdopodobnie opuści swoje stanowisko, 20 marca będzie prawdopodobnie ostatnim dniem jego pracy na stanowisku dyrektora departamentu”.
Uważam, że żaden pełnomocnik od czegoś czego nie ma i niewiadomo czy będzie, nie jest nam potrzebny. Trzeba wzmocnić departament energetyki i samego dyrektora Kamieńskiego (poswięce jego osobie kolejny wpis) i pozwolić mu na poprawienie i doprowadzenie do przyjęcia PEP2030. Tam jest jeszcze wiele poważnej pracy merytorycznej do wykonania i do przywrócenia proporcji pomiędzy energetyką jądrową, odnawialną i efektywnością energetyczną, można skorzystać materialów juz nadeslanych, jak opinii PSEW i opinii Greenpeace i wielu innych nowocześnie i szerzej myślących). Zbyt szerokie otwarcie wrot ministerstwa gospodarki największych grup energetycznych, w szczególności najbardziej konserwatywnie myślących (nawet jeżeli mimochodem, funkcję reprezentanta tych grup pełni już Pani Minister Strzelec-Łobodzińska), to otwarcie furtki do kosztowych inwestycji w przeszłość i dokarmiania z kieszeni podatnika i konsumenta energii stworów, które mają wprost niepohamowany apetyt na inwestycje (dla nas, czy naszych dzieci to tzw. „stranded costs”) i władzę (dalsze walki buldogów). PEP2030 pownien być bardziej oparty na rzetelnej anlizie kosztow przyszłych, a nie na politycznych wrzutkach bedacych np. efektem nogocjacji z Sarkozym pakietu klimatycznego, jakim są elektrownie jądrowe. Trzeba najpierw policzyć a potem negocjować, a nie odwrotnie. Cos mi sie wydaje ze ww. zmiany o charakterze stricte politycznym, na dobre OZE i całej energetyce nie wyjdą.
Warto też dać odrobinę niezależnoci i szansę dyrektorowi Kamieńskiemu na uruchomienie prac nad, wymaganym przez nową dyrektywą OZE, „Planem działań na rzecz OZE do 2020r.”, aby dopiero z takim systemowym planem wprowadzac regulacje. N szczeblu centralnym w Polsce jest posucha na urzedników mających jakąkolwiek wiedzę i doswiadczenie w zakresie tworzenia strategicznych dokumentów dotyczacych dot. OZE. Tu też, nie mając żadnych solidnych ram i wskazań w polityce i programach wykonawczych, ale też nie mając tym samym ograniczeń poza „dojściami”, uszczypliwe pekińczyki, widząc co robią (np. błękitne certyfikaty) buldogi, zaczynają tworzyć prawo z festiwalem kolorowych certyfikatów. Oprócz zielonych, a nawet czerwonych (tu już mam wątpliwości czy wspierać coś co samo w sobie w dobie obowiązywania prawa wartości powinno się opłacać), pojawiają się żółte, brązowe i inne, kolory tęczy, a te kolory, kosztują na rynku (zwłaszcza te błękitne), mają być dowolnie łączone i nie wiem czy te błyskotki rzeczywiście są tyle warte i czy na nie nas stać. Trzeba wspierać z całych sił OZE, ale rozsądnie i chyba nie warto ulegać presji wyrwania spod dywanu i bez szerszego planu tego, na co wielkie buldogi jeszcze nie zwróciły uwagi, bo to obróci się przeciw OZE.
Dajcie Panowie konsekwentnie pracować departamentowi energetyki i nie wyrywajcie sobie pod różnymi dywanami na oślep kawałków mięsa, bo się udławicie.
sobota, marca 21, 2009
Obserwując „energetycznych buldogów” walczących pod dywanami w Brukseli i w Warszawie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz