niedziela, września 20, 2009

Prof. Barbara Skarga 1919-2009; nie wszytko niestety jest odnawialne, ale...

Dwa smutne wydarzenia z końca tygodnia prowokują do zastanowienia się nad sensem naszych działań a może i więcej – nad sensem życia. To tragedia w kopalni węgla w Rudzie Śląskiej i śmierć prof. Barbary Skargi.

Nie dostrzegam żadnego sensu w śmierci górników. Nie wiem jak długo i jak głęboko trzeba będzie jeszcze fedrować. Niemcy ostatnią kopalnie zamkną w 2018 r. i to wcale nie dlatego że zabraknie węgla

Potem, na takich głębokościach jak w Rudzie Śląskiej, w takiej temperaturze, przy takim zagrożeniu metanowym, będą już tylko fedrować w Chinach, RPA i może na Ukrainie i niestety pewnie dalej w Polsce. Czy nie lepiej poczekać na technologię podziemnego zgazowania węgla czy też nie zostawić zasoby "czarnego złota" przyszłym pokoleniom, które je mądrzej i bezpieczniej wykorzystają? Jaki jest teraz sens narażania życia ludzi? Jaki jest sens cierpienia ich rodzin i bliskich?

Prof. Barbara Skarga, aby przejść do drugiego żałobnego wątku, zawsze twierdziła, pomimo przeżycia osobiscie niezwykle dramatyczych sowidczeń, że nie jest prawdą, że cierpienie uszlachetnia; mówiła „cierpienie niszczy i upokarza, (…) odziera z godności”.

Skąd prof. Skarga na „odnawialnym”? Pojawiła się 2 lata temu, wraz z początkiem blogu, kiedy wręcz zmuszany przez „platformę blogową” do ujawnienia swoich zainteresowań i ulubionych wytworów kultury, wskazałem w swoim profilu m.in. na książkę – wywiad rzekę z Panią Profesor: „Innego końca świata nie będzie”. Ta książka nie tylko dużo wnosi do zrozumienia filozofii jaką uprawiała Pani Profesor, ale przede wszystkim pokazuję piękną jej osobowość i niesamowitą jej biografię.

Wiele o jej życiu, twórczości jako filozofa (czy filozofki- jakby sama o tym zapewne powiedziała), nauczyciela akademickiego i bacznego obserwatora i komentatora naszych nie zawsze racjonalnych i nie zawsze prawnych działań można przeczytać w weekendowym wydaniu Wyborczej.

Być może dla czytelników „odnawianego” ważnym wątkiem w jej życiorysie może być to, że przed wojną studiowała na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej (jak się okazuje po takim wydziale i z matematycznym umysłem być filozofem – od metafizyki, ale też doskonałym etykiem, też nie bez znaczenia w energetyce), w czasie wojny była żołnierzem AK, potem spędziła prawie 11 lat w sowieckich gułagach. Nie narzekała. Twierdziła, że był to nawet … „interesujący okres”, ale że może trochę za długo to trwało...". Najgorzej wspomina głód, to z tego powodu zapomniała kilka z języków jakich nauczyła się przed wojną, w tym grekę i łacinę - niezwykle ważne środki poznania dla filozofa. Ale, po powrocie z łagru, poradziła sobie i bez tego, bazując na językach nowożytnych i tlumaczeniach.

Wyborcza publikuje fragment ostatniej ksiązki Pani Profesor Skargi „Tercet metafizyczny” nt. śmierci. Pisze: "(...) Umarły najczęściej zostawia po sobie trochę wspomnień u najbliższych, wspomnień zacierających się szybko, choć w człowieku na ogół tkwi pragnienie przekazania czegoś po sobie, co by miało nie tylko indywidualne, lecz także uniwersalne znaczenie, a więc mogłoby trwać nadal w tym społecznym świecie. Chciałby w ten sposób przedłużyć swoje bycie i - co ważniejsze - nadać mu sens"
I dalej: "Co będzie więc ze mną po śmierci? Na takie pytanie nie ma odpowiedzi."

W tej ostatniej książce i w rozdziale zatytułowanym „Skończoność”, niejako zaprzeczającym idei „Odnawialnego”, jest nie tylko mądrość ale i prawdziwa odwaga w podejmowaniu tematu i mądrość w jego krótkiej kwintesencji.

Profesor Geoffrry Miller z Uniwersytetu Stanu Nowy Meksyk, psycholog, autor ksiązki „Umysł w Zalotach” pisze (tłumaczenie Agnieszki Nowak): „Jestem optymistą w sprawie śmierci. Po raz pierwszy w historii życia na Ziemi wydaje się możliwe – niełatwe, ale możliwe – aby świadomie zwierzęta takie jak my, mogły mieć dobrą śmierć. Dobra śmierć to wielki trumf, do czego warto dążyć i co należy przyjąć. Powiem więcej- dobrą śmierć powinno się nagrywać i pokazywać w mediach jako moralny przykład dla nas wszystkich”. I dalej (…) mam na myśli śmierć, która pokazuje światu, że my humaniści, traktujemy świat poważnie to, co głosimy”. I jeszcze dalej, (…) „moje przekonania i pragnienia niemal takie same jak te tkwiące u podłoża świadomości 6 mld innych ludzi i niezliczonych zwierząt, których doświadczenia będą trwały, kiedy moje życie się kończy”.

Magdalena Sroda, uczennica Prof. Skargi, pisząc że jej mentorka „zamknęła wszystkie swoje sprawy”, przytacza jeden z jej ostatnich snów: Miała kiedyś sen o czekoladzie. "Śniło mi się, że umarłam, a wokół było pełno kadzi z czekoladą. Boże, pani Magdo, dlaczego akurat czekolada?! Nie znoszę czekolady. Whisky to co innego, ale czekolada?

Przypominam sobie jak prawie dwa lata temu, z okazji 88 rocznicy urodzin prof. Barbary Skargi (wtedy narodził się „odnawialny”) odbyło się wspominkowe spotkane w redakcji Gazety Wyborczej. Prof. Janusz Tazbir wspominał” :”Kiedyś razem z Basią piliśmy wino. Potem Basia nalegała, że podrzuci mnie do domu samochodem, a ja się wymawiałem. W końcu zapytała: - Janusz, skąd w tobie tyle drobnomieszczańskiego przywiązania do życia?”
Na koniec spotkania Adam Michnik złożył życzenia Pani Profesor nawiązując do słów prof. Tazbira: - Nie masz pojęcia Basiu, jak my wszyscy jesteśmy przywiązani do życia. Twojego życia”.

Nic więcej nie potrafię dodać, ale mam nadzieję że optymizm, odwaga w szukaniu prawdy i jej głoszeniu oraz poczucie humoru Pani Profesor i … jej zmiłowanie do wina „będą trwać nadal w (także w moim) świecie”.

piątek, września 11, 2009

Przebiec maraton (na makaronie?) i pojechać do pracy rowerem (elektrycznym ?)

…to takie małe marzenia, które mają jednak pewien związek z tematyką „odnawialnego”; bilanse energetyczne, bilanse CO2 i dylematy z cyklu biomasa na talerz czy do kotła, jak choćby w tym wpisie czy też do baku samochodu. Dylematów w sprawie szybkiego "dokarmiania" uprawami rolniczymi kotłów i baków samochodów nie ma minister Marek Sawicki, który walcząc o interesy rolników i widząc że biopaliwa zbyt wolno się przyjmują, przedstawił (cytowany już na odnawialnym) sugestywny argument: „samochody to nie konie i nie trzeba ich stopniowo przyzwyczajać do alkoholu” :).

Nie jest to tylko akademicki dylemat i nie tylko anegdotyczny, choć dzisiaj od anegdot nie będę się odżegnywał i skorzystam z okazji do zaprezentowania paru blogów.
Do rozważań na ten temat zainspirowała mnie „instrukcja maratończyka”, z jaką się zapoznałem po zrejestrowaniu jako uczestnik 31-go Maratonu Warszawskiego. Zdaniem fachowców rozwiązaniem dla maratończyków chcących jak ja przebiec 42 km 195 m są węglowodany, a szczególnie polecane są … makarony. W makaronach siła i wolno uwalniany magazyn energii. Lekarze i dietetycy twierdzą bowiem, że skrobia z makaronu oraz warzyw (jeśli są w spaghetti) ulega powolnemu trawieniu – są najprostszym źródłem energii. Z 1 g węglowodanów pozyskujemy 4 Kcal ciepła (z 1 g tłuszczy - 9 Kcal). Pozwalają na oszczędną gospodarkę białkami i tłuszczami. Organizm korzysta z niej zgodnie ze swoim potrzebami … Czyż np. makaron z mąki razowej z przemiału ziarna tak wykorzystany to nie lepsze rozwiązanie (pomijając już całkiem kluczowe w tym momencie kwestie etyczne) niż spalanie ziarna w kotle albo - po wyprodukowaniu czystego alkoholu - w baku ? Moim zdaniem zdecydowanie tak, bo w czasie biegu wyemituję ok. 0,5 kg CO2, a jest to równoważnik emisji CO2 przy produkcji 1 kg mąki, 2,5 km marchewki lub przejechanie samochodem 5 km. Oczywiście tak jak mało efektywnym energetycznie i ekologicznie jest wrzucanie żywności do kotła czy wlewanie do baku, tak samo trzeba uważać na to co jemy. Gdybym „biegał na wołowinie” to limit emisji CO2 na poziomie 0,5 kg, pozwoliłby na wyprodukowanie tylko 25 gramów wołowiny (daleko bym na takiej ilości „paliwa” nie pobiegł…), ale tu już zostawiam znacznie więcej swobody na osobiste wybory ...

Czy zatem promując bieganie chodzi mi o energię? Pewnie nie po to robię, tak jak nie głównie dla względów utylitarnych uprawia się seks, choć są tego także praktyczne konsekwencje. Z pewnością chodzi o zdrowie i w jakimś zakresie także o utrzymanie zdolności do wygodnego „transportu na bliskie i średnie odległości”. Kiedyś, choć do szkoły lub do pracy trzeba było i można było iść na pieszo lub choćby jechać rowerem (przypomina mi się taki obrazek zapamiętany z filmu epoki socjalizmu „Daleko od szosy”, gdzie choć z domu do stacji PKP trzeba było dojechać rowerem, a potem bylo już tykko trudniej), teraz w tym celu samodzielnie pokonujemy dziennie najwyżej kilkaset metrów. Czy będziemy chętniej chodzić do pracy aby poprawić kondycje fizyczną i psychiczną (relaks), mając świadomość ze jeszcze coś zaoszczędzamy? Wszak nie bez kozery najlepsi biegacze długodystansowcy pochodzą z takich krajów jak Etiopia, gdzie zwyczajnie nie ma możliwości podróżowania wszędzie gdzie się da samochodami i windami. U nas np. prof. Leszek Balcerowicz (n.b. dobry przełajowiec) konsekwentnie twierdzi, że jeżeli wchodzi niżej niż na 10 piętro nigdy nie używa windy i widać że daleko i wysoko zaszedł i się specjalnie tym nie zmęczył :).

Nic dziwnego, że ludzie szukają ruchu i dobie innego deficytowego dobra jakim są czas na przemieszczanie się zatłoczonymi ulicami i energia/paliwa do napędu czworokołowców, widzą sens aby w ten sposób praca mięśni jeszcze czemuś mogła służyć… Oczywiście moje zamierzenie się na maraton nie przełoży się jak u Kenijczyka na regularne bieganie do pracy i z pracy, bo odległości mam do pokonania takie jak w Kenii (w obie strony – trochę więcej jak maraton), a wydolność niestety, coraz słabszą :) i nawet rowerem (przy lepiej rozwiniętych ścieżkach rowerowych) pewnie niedługo nie byłbym w stanie regularnie dojeżdżać do pracy. Próbowałem wczesniej skuter, ale to w zasadzie tylko przejaw "jedynie" inkrementalnego zmniejszenia transportochłonności i poprawy kontaktu z przestrzenią. Jezeli już to lepsze efekty uzyskać można skuterem elektrycznym o którego bilansach energetycznych (też ekonomicznych) pisał na swoim blogu Pan Bogdan Szymański. A może uda się debiut rynkowy polsliego mini samochodu (skuter na 3 kolach) elektrycznego SAM Cree z Piaseczna? Jego zasięg to 100 km, czyli wystarczy na dwa dni moich podrózy za chlebem...

Ale mnie marzy się … rower elektryczny. Wtedy mógłbym pedałować bardziej wg uznania, potrzeb i aktualnych możliwości. Spodobał mi się nawet „paradoks samoregulującego wydajność dynama” zaczerpnięty z jeszcze innego blogu, którym sie przy okazji podzielę: Gdy jest bardzo ciemno a żarówka jest słaba wtedy możemy albo jechać powoli i mieć bardzo słabe światło albo jechać szybko i mieć trochę mocniejsze światło. W pierwszym przypadku prawie nic nie widzimy, a w drugim widzimy trochę więcej ale ze względu na dużą szybkość jazdy możemy nie zdążyć zareagować w niebezpieczeństwie. Dobra przypowieść, także na okoliczność sterowania innymi potrzebami konsumpcyjnymi…

Sądziłem, że w tym dążeniu do jeżdżenia rowerem ze wspomaganiem elektrycznym (wprowadzania na rynek „warszawski”:) jestem bardziej oryginalny, a nawet rewolucyjny, ale jak się dowiedziałem z innego ciekawego blogu, że po chińskich drogach jeździ 100 mln (!!!) rowerów elektrycznych (nawet jeżeli nie jest to "high-tech"), to pomyślałem sobie, że mam całkiem przyziemne potrzeby.

Zresztą takie dążenia do pewnego typu prostoty (nazwać ją można „low- tech") daje się wokół mnie zauważyć. Coraz częściej na seminariach, warsztatach, targach muszę odpowiadać na pytania dlaczego nie ma na rynku np. napędzanych siła mięśni ludzkich (pedałami) mini-generatorów elektrycznych zasilających akumulatory, które na działkach rekreacyjnych mogłyby służyć do zasilanie lodówki, telewizorów (ogólnie RTV) czy ładowania laptopów, telefonów komórkowych itp. Ludzie chcą się poruszać, potrzebują ruchu i zarówno transport jak i ruch fizyczny, zwłaszcza na świeżym powierzu stają się dobrami deficytowymi.

Jak już w zasadzie wydawalo mi sie że potwierdziłem kilka swoich tez, przeczytałem w dzisiejszej Wyborczej wywiad z pisarzem Andrzejem Stasiukiem „Idę, będąc nieco gruby”. Wywiad tak jak jego bohater – ciekawy, miejscami zabawny. Pana Andrzeja, jako fana szybkich samochodów („facet może pożądać kobiety i samochodu, a nie np. kosmetyków”), którego - jeśli już czymś się martwi naprawdę, to „schyłkiem silnika benzynowego oraz wysokoprężnego” :) - denerwują … biegający ! Mówi, że to obsesja zdrowia i chudości! „W Hamburgu poszedłem po południu na spacer do parku i myślałem, że mnie kurwa stratują. Nie było ani jednego spacerującego! Wszyscy w tych strojach, wszyscy chudzi jak kościotrupy i myślę: gdzie ja jestem!? Atak szkieletorów! A ja chciałem się przejść niespiesznie, wypiwszy piwo, będąc nieco grubym. Poszedłem stamtąd. Ohydne. Gatunek ludzki całkiem stracił godność. Z własną śmiercią sobie nie potrafi poradzić. Zabiegać ją chce. Koniec człowieczeństwa!”

I tak oto ja, "będąc nieco chudym" - biedny „Szkieletor” (bardzo mi to określenie przypadło do gustu:)- zamiast pozytywnego zakończenia swojej blognotki mam kolejne powody do moralnego niepokoju :). Może lepiej już nie kombinować, nie biegać, ugrilować karkówkę i pozostać przy samochodzie z silnikiem benzynowym?