wtorek, sierpnia 31, 2010

Polskie piekło czyli jak dotacje do kolektorów słonecznych budzą śpiące demony

Mógłbym zacząć wprost, że „każde stowarzyszenie społeczne, a zwłaszcza niedoinwestowane stowarzyszenie OZE, reprezentuje głównie interesy swojego założyciela i głównego sponsora, a nie interesy ogółu…”, ale zaczną inaczej.
Kolektory słoneczne do podgrzewania wody użytkowej jako najprostsza i będąca w zasięgu w zasadzie każdego gospodarstwa domowego technologia OZE, odpowiadają indywidualizmowi i wrodzonej przedsiębiorczości Polaków i mają bardzo dobrą prasę. Także poprzez szeroko promowany ostatni program dotacji NFOŚiGW adresowany bezpośrednio dla osób fizycznych (wczesnej program polotowy tzw. projektów grupowych) i programy UE, społeczeństwo dowiaduje się coraz więcej o możliwościach samej energetyki słonecznej i tworzy się masowy rynek wart parę miliardów złotych w najbliższych kilku latach. Masowy rynek to też szansa na obniżkę kosztów i innowacje.
Istnieje jednak sporo zagrożeń. Dotacje psują rynki i w branżach gdzie nie ma silnej konkurencji wpływają na podniesienie cen. Wydaje się jednak, że w sektorze termicznej energetyki słonecznej w Polsce panuje silna konkurencja i to zagrożenie można ominąć. Dobrze byłoby jednak gdyby dzięki dotacjom na rynku pojawiły się nowi gracze, nowe technologie. Inne zagrożenie to brak, mimo dotacji, poprawy jakości urządzeń, a zwłaszcza jakości i ich montażu. Rynek termicznej energetyki słonecznej w Polsce rozwijał się do tej pory w sposób organiczny, był otwarty na rynek światowy (nie tylko w sensie importu, ale także eksportu!) i należy wierzyć że dostawcy technologii i usług nie doprowadzą, przy przejściowo szerszym niż dotychczas dostępie do dotacji i bezpardonowej czasami walce o klientów, do obniżenia jakości, jak to miało np. miejsce w Hiszpanii przy wprowadzeniu powszechnego (na dużą skalę) tzw. „obowiązku solarnego”. Można i tu także być optymistą, ale wypada zdawać sobie sprawę z faktu, że odbiorcy końcowi w Polsce mają ciągle zbyt małą wiedzę nt. technologii, jej użytkowania i rynku, a w zasadzie zbyt mało informacji na ten temat i to stwarza największą okazję dla amatorów szybkiego dorobienia się na „słonecznych dotacjach” i do ew. psucia rynku oraz podważania głębokiej sensowności zaoferowanych programów wsparcia budowy kolektorów słonecznych.
Paradoksalnie największe zagrożenie dla sektora termicznej energetyki słonecznej stwarza dla siebie sama branża w bezpardonowej walce o bieżące udziały na rynku, bez patrzenia na bardziej długookresowe cele. Walka na rynku wzmaga się wraz ze skalą oferowanych dotacji i odbywa się pod różnymi hasłami. Najczęściej, przy określonej polityce cenowej (niestety rynek kolektorów słonecznych do w Polsce dalej głównie rynek ceny), chodzi o „jakość”, znacznie rzadziej o „efektywność”, a najrzadziej o pełną wartość dodaną dla klienta – odbiorcy końcowego (w całym cyklu użytkowania produktu) oraz dla podatnika (koszty i efekty ekologiczne) i gospodarki (konkurencyjność i innowacyjność).
Skoro firmy posługują się argumentem „jakości”, to warto zauważyć, że nie ma w tej chwili obiektywnych kryteriów oceny jakości słonecznych systemów ogrzewania cwu. Dotychczas przyjęte normy światowe, a w szczególności nas obowiązujące normy UE (np. PN-EN 12975-1:2007 Słoneczne systemy grzewcze i ich elementy. Kolektory słoneczne: cz. 1: Wymagania ogólne (oraz cz. 2: Metody badań) dotyczą najbardziej banalnego elementu instalacji słonecznej - samego kolektora słonecznego. Efektywność inwestycji (uzysk) znacznie bardziej zależy od prawidłowego doboru elementów i sposobu użytkowania instalacji. Kolektory słoneczny są produkowane seryjnie, a jeden egzemplarz podlega badaniom na stanowisku badawczym (zgodnie z normą, niestety niektóre z rodzajów kolektorów słonecznych, np. koncertujących energię promieniowania słonecznego, śledzących, itp. nie mają „swojej” normy) i to staje się podstawą do wydawania certyfikatu, który wobec klienta/inwestora użytkownika jest świadectwem „jakości”. Można powiedzieć „dobre i to”, ale problem polega na tym, że to tylko jeden z elementów instalacji, badany w określonych/umownych warunkach, a wyniki badań dostarczają odbiorcy jeszcze mało praktyczną informacją. Jej odpowiednikiem w języku kierowców jest np. informacja o zużyciu paliwa przez dany silnik, w „uogólnionym” samochodzie, bez informacji jaki to samochód i jakie są jego inne cechy, np. liczba pasażerów, amortyzacja, pojemność bagażnika itp.. Jeszcze większy problem jest z interpretacją przez klientów wyników badań przedstawionych w postaci tzw. znormalizowanej i zlinearyzowanej charakterystyki cieplnej kolektora słonecznego. Wynika z faktu, że jedyny „łatwy” do odczytania parametr takiej charakterystyki to punkt jej przecięcia z osią pionową, zwany (maksymalną) sprawnością optyczną kolektora słonecznego. Interpretacja w języku kierowców brzmiałaby tak: jakie zużycie paliwa miałbym „uogólniony” samochód z danym/przebadanym w laboratorium silnikiem, gdyby jechał bez obciążenia, ze stałą prędkością, po poziomej autostradzie, na idealnym paliwie, bez wiatru itd., a wiadomo że w praktyce 90% jeździmy w ruchu miejskim, wożąc dzieci do przedszkola. Klient i użytkownik kolektora słonecznego sprawnością optyczną nie powinien się w ogóle zajmować ani przejmować. Dodatkowym problemem jest też to, czy zdaniem uczestników rynku wystarczające są badania zgodnie z ww. normami potwierdzonymi przez krajową jednostkę certyfikująca, czy też rzeczywiście niezbędny jest np. znak handlowy Solar Keymark dotyczący przede wszystkim charakterystyki cieplnej samego kolektora słonecznego.

Niestety, walka o kontrakt pod sztandarem niezwykle wąsko rozumianej „jakości” utożsamianej ze współczynnikiem sprawności optycznej i innymi trzeciorzędnymi cechami instalacji słonecznej o praktycznie zerowym znaczeniu dla odbiorcy, mało nie wywróciła pierwszy prawdziwie duży „projekt grupowy” w Szczawnicy, finansowany jako pilotaż przez NFOSiGW. Osoby zainteresowane „walką” odsyłam do rzeczowego (na ile to wydaje się być możliwe) opisu spraw „około przetargowych”. Zwracam tylko uwagę, że dyskusja nie dotyczyła istoty sprawy – największych korzyści; ekonomicznych dla użytkownika i ekologicznych dla podatnika w całym cyklu użytkowania instalacji, ale zabaw słownych (np. „trybu akredytacji” konkurencyjnych wyrobów) i podważania jakości badań którymi posługiwali się różni oferenci. Całego programu mało nie wywróciła, skądinąd bardzo zasłużona w Polsce firma Hewalex, która nie mogła pogodzić się z przegraną w przetargu, a być może także z utratą palmy pierwszeństwa na krajowym rynku. W takich okolicznościach trudno wymagać od instytucji finansującej NFOSiGW ochoczej kontynuacji „programów grupowych”. Na podobne problemy natrafił EkoFundusz w przypadku finansowania dużego, złożonego projektu dla spółdzielni mieszkaniowej w Łodzi i rozstrzygnięcia przetargu na niekorzyść firmy Hewalex. Z obawą należy przyglądać się przetargom na wiele innych grupowych projekty które będą organizowane tym razem w ramach RPO w okresie 2010/2011. Są to bowiem od strony organizacyjnej bardzo skomplikowane projekty, wybór technologii i dostawcy ma skutki wielokrotnie większe niż w przypadku pojedynczej inwestycji, a gra o wysoką wygraną zawsze sprzyja emocjom i budzeniu demonów.
Nie chcę sam demonizować ww. przypadków (rynek i jego uczestnicy to wszak nie „Baranki Boże”), ani też niezadowolonej (raz jednej, raz innej firmy). Chciałbym jednak zwrócić uwagę na nieoczekiwane następstwa „walki”, przeniesionej w niejasny sposób poza bezpośredni rynek na pole instytucji badawczych, certyfikujących, finansujących i administracji publicznej, które moim zdaniem jest zdecydowanie szkodliwe dla całego sektora termicznej energetyki słonecznej. W wyniku przegranej w przetargach „grupowych”, a jeszcze przed uruchomieniem przez NFOSiGW obecnego programu dotacji dla osób fizycznych, firma Hewalex rozpoczęła dwie kampanie. Jedną na rzecz ustanowienia jako powszechnie obowiązującej zasady bezwzględnego wymogu stawianego przez fundusze posiadania przez oferenta instalacji słonecznej znaku handlowego Solar Keymak. Natrafiając na pewien opór w tej sprawie, rozpoczęła kampanię dyskredytacji w mediach i w donosach do instytucji finansujących i do polskiego centrum akredytacji (PCA) na jedyne w Polsce akredytowane laboratorium badań kolektorów i jedynej w Polsce jednostki certyfikującej, które działają jako jednostki organizacyjne w instytutach resortowych IPiEO i IBMER i które prowadziły badania i wydawały zgodnie z prawem i wymogami norm, ale bez dodatkowego certyfikaty Solar Keymark. W tej drugiej sprawie zarzuty Hewalexu dotyczyły, zdaniem tej firmy, zawyżonych wyników badań sprawności kolektorów słonecznych w IPiEO (dowodow na to swiat nie zobaczył) i np. „rolniczego” rodowodu IBMER (argument bez znaczenia), więcej – więcej. Zarówno IBMER jak i IPiEO przechodzą obecnie bardzo trudny czas restrukturyzacji i głębokich zmian organizacyjnych. W efekcie kontroli i audytów PCA oraz koniecznosci odpowiedzi na zarzuty, od marca do chwili obecnej IPiEO nie wykonuje badań kolektorów słonecznych (ponoszac niebagatelne koszty utrzymania laboratorium), a niewiele brakowało, aby IBMER (obecnie ITP) przestał odnawiać wydane wcześniej i wydawać nowe - tak potrzebne obecnie dla krajowych firm wchodzących na rynek - certyfikaty. Pod hasłem walki o „jakość”, na okres „górki dotacyjnej” 2010/2011 znaczna część firm została wyeliminowana, bo certyfikaty są "zwyczajowo" wymagane, a ich zdobycie zagranicą oznacza duży koszt dla krajowej firmy i znaczny czas oczekiwania na dokumenty potwierdzające spełnienie wymogów na same kolektory słoneczne.

Ale czy tu naprawdę chodzi o „jakość” z punktu widzenia wartości dla klienta i użytkownika końcowego? Wątpię. Pan Leszek Skiba, prezes firmy Hewalex komentując propozycje programu dotacji NFOSiGW dla właścicieli domów, narzekając że Fundusz nie precyzuje gdzie w instalacjach dotowanych zaleca stosowanie ciepłomierzy, wyśmiewa samą (sprowadza do absurdu i kwituje także w innych, podobnych do wyzej cytowanego artykułu wypowiedzi „jako kompletny bezsens” ) ideę instalowania ciepłomierzy. Podważa też brak precyzji w ramowym opisie programu pomiarów w określenia miejsc gdzie urządzenia pomiarowe mają być zainstalowane tak jakby nie wiedział o dziesiątkach (jeśli nie setkach) konfiguracji budowy domowych instalacji słonecznego podgrzewania wody użytkowej i że tu bardziej chodzi o ideę której praktyczna realizacji zależy od konkretnej lokalizacji, świadomości i wiedzy nabywcy system/użytkownika nt. tego czego może wymagać od dostawcy technologii/instalatora. A chodzi o pomiar który pozwala zweryfikować jakie rzeczywiste efekty energetyczne (pośrednio ekologiczne) i ekonomiczne w dłuższym okresie uzyskuje użytkownik, coś znacznie ważniejszego niż zadeklarowana (i niesprawdzalna w trakcie eksploatacji) sprawność optyczna czy nawet cała charakterystyka cieplna kolektora. Czasami aby się zorientować jak (i czy?) pracuje instalacja słoneczna łatwiej byłoby np. wykonać pomiar dodatkowego zużycia energii z paliw kopalnych na przygotowanie cwu i mierzyć całkowitą energię zużytą, a niekoniecznie dokonywać bezpośredniego pomiaru wkładu energii promieniowania słonecznego w zużycie energii do przygotowania cwu. Ale pomiar/monitoring to jedyna rozsądna metoda dbania o interes odbiorcy końcowego. Zupełnie niezrozumiałe z punktu widzenia interesu odbiorcy końcowego jest podważanie przez Hewalex idei monitorowania wskazań ciepłomierzy (zgodnie z propozycją NFOŚiGW – wyrywkowego) kosztem fetyszyzowania jako jedynego miernika faktu posiadania certyfikatu Solar Keymark ,przyznawanego przez skądinąd także zasłużone w UE stowarzyszenie ESTIF, którego w członkiem (aby zostać członkiem trzeba wnieść stosowną do wielkości firmy składkę członkowską) w tym roku stał się, jako jedyna polska firma, właśnie Hewalex. Chyba dobrze się stało, że jak dotychczas NFOSiGW nie uległ presji i zostawił w swoim najnowszym programie pewną dowolność w tym zakresie.

W całym tym sporze wynikającym z bezpardonowej walki o rynek lub bronienia zdobytej na nim pozycji, nie tylko ginie z oczu interes odbiorcy końcowego, ale też żywotny interes całego sektora energetyki słonecznej w Polsce. Polska jako jedyna w Europie Środkowej miała, zbudowane pod koniec lat 80-tych, w ramach rządowego programu badań podstawowych, laboratorium badań kolektorów słonecznych wyposażone w symulator promieniowania słonecznego. Dysponentem tego laboratorium była Politechnika Warszawska i potem Instytut Podstawowych Problemów Techniki PAN i skądinąd też zasłużone dla początków termicznej energetyki słonecznej osoby związane z Polskim Towarzystwem Energetyki Słonecznej PTES, którego członkiem jest firma Hewalex, a Prezes Skiba członkiem zarządu (jako jedyny, wywodzący się z przemysłu i jedyna z firm „słonecznych” będąca członkiem.
Laboratorium, symulator i włożone w niego środki publiczne zostały zmarnowane. Nie było modernizowane i nikomu nie zależało aby szerzej służyło firmom w rozwoju technologii i badaniom, nie mówiąc już o badaniach w trybie akredytacyjnym” na rzecz uzyskania wymaganych certyfikatów. W 2001 roku IBMER podjął wysiłek budowy najpierw zewnętrznego laboratorium (do badań kolektorów słonecznych w warunkach naturalnego promieniowania słonecznego), a potem IPiEO zbudowało ze środków UE 2004-2006 na badania i rozwój (SPO WKP) za niebagatelną kwotę stanowisko do badań kolektorów słonecznych strumieniem światła symulującym promieniowanie słoneczne wg norm EN (novum nawet jak na kraje „starej UE”). Byłem sam jednym z inicjatorów tej, obliczonej na długookresowy efekt idei, ale myślę że wszystkim łatwo sobie wyobrazić jak trudne jest uruchomienie badań na symulatorze spełniającym normy EN, przy istniejących ograniczeniach budżetowych i jeszcze podówczas ciągle słabym rynku krajowych producentów konkurencji oraz zagranicznych laboratoriów. Osoby i instytucje odpowiedzialne doprowadziły jednak inwestycję do końca w 2007/2008r. W pierwszym okresie eksploatacji mogą pojawić się ew. błędy pomiarowe, ale jeżeli do błędów by doszło, trzeba byłoby je konkretnie określić i wskazać ich przyczyny oraz wyeliminować w zwykłym trybie utrzymania jakości i nadzoru. Zamiast jednak ew. wskazań rzekomych błędów czy wątpliwości pojawiły się donosy do organów administracji państwowej i nieudokumentowane niczym paszkwile prasowe. Prowadzi to wprost do upadku tego unikalnego w skali kraju i Europy Środkowo-wschodniej laboratorium. Wszystko wskazuje na to, że do tego zmierzały zarówno działania Hewalex jak i wspierającego go „w imieniu sektora i odbiorcy końcowego” PTES i że są one niestety bliskie „sukcesu”.

Po dwu latach działalności laboratorium, które wsparło przemysł i nadało rangę Polsce na arenie międzynarodowej, byłaby to olbrzymia strata dla krajowej termicznej energetyki słonecznej. To utrata potencjału rozwoju innowacyjności (w badaniach prototypów poza system certyfikacji) i szans na szybkie wprowadzania na rynek urządzeń wchodzących do produkcji seryjnej. To strata środków publicznych na budowę laboratorium i zahamowanie tworzenia konkurencji na rynku oraz znaczące osłabienie szans na wchodzenie na rynek krajowy i zagraniczny nowych rodzimych firm. Zdecydowanie nie służy to ani odbiorcy końcowemu, ani podnoszeniu konkurencyjności gospodarki ani interesowi polskiego podatnika. Trudo wymagać od uczestnika rynku jak Hewalex, że będzie patrzył dalej niż na koniec własnego nosa. Nawet jeśli uznamy destrukcyjne działania medialne uczestnika rynku za „próbę ochrony przed nieuczciwą konkurencją”, oraz że uprzykrzające laboratoriom i jednostkom certyfikującym życie indywidualne donosy do organów administracji i agend płatniczych to dopuszczalna forma dokuczania konkurentom, to dobrze jednak wiedzieć, że o taką właśnie perspektywę chodzi. Można tylko zapytać, co się stało, że jeden z uczestników rynku (zasłużonym historycznie, ale bynajmniej nie największym) może być tak skuteczny w walce o własne cele? Czy ma wsparcie znaczącej części innych uczestników rynku, czy tylko „swojego stowarzyszenia”?

Dlatego gorzej jest z oceną postawy zaangażowanego w jednostrinny loobing (np. pisma do organów administracji) PTES, które odbierane przez organa administracji jako reprezentant całego sektora, powinno patrzeć znacznie dalej, nie być lobbystą na rzecz jednej firmy produkcyjnej, której de facto reprezentuje i nie odreagowywać porażek „badawczych” na członków zarządu i założycieli. Jak pogodzić cel główny stowarzyszenia prezentującego się za naukowe („celem jest wspieranie działalności naukowej i technicznej” z nieponoszeniem odpowiedzialności za negatywne skutki swych działań w tym właśnie priorytetowym obszarze? Bezsensowna, odwieczna wręcz walka założycieli PTES (też mimochodem PW i IPPT) z budującym laboratoria IBMER, potem IPiEO (jako rzekomymi konkurentami) na swoją długie tradycję i niczemu konstruktywnemu obecnie nie służy.

Jest tyle ważnych spraw do rozwiązania w sektorze termicznej energetyki słonecznej jak np. kwestie wdrożenia nowej dyrektywy 2009/28/WE, w tym określenie miejsca energetyki słonecznej w krajowym planie działań w zakresie OZE (por. rozrzut stanowisk w tej sprawie stowarzyszeń OZE i milczenie innych, w tym PTES), szkoleń dla instalatorów zgodnie z wymaganiami dyrektywy (niedługo nie będą mogli instalować systemów, o ile stosownego certyfikatu nie uzyskają), niezbędnych kampanii informacyjnych dla odbiorców końcowych, wsparcia dla krajowego przemysłu, w tym MŚP. Tymczasem w ostatnim wywiadzie dla miesięcznika Czysta Energia, Prezes PTES - Pani Prof. dr hab. inż. Dorota Chwieduk zajmuję się promowaniem Solar Keymark, zrzeszającym obecnie jedyne zagraniczne laboratoria, jako rzekomo jedynym panaceum na „jakość” w Polsce i kwestiami … terminologicznymi energetyki słonecznej (nb. niepoprawnie zresztą używając niektórych z nich, typu: „energia cieplna”). Nie widać w tym żadnej poważniejszej refleksji nad diagnozą sektora termicznej energetyki słonecznej, ani szerszej perspektywy pracy na rzecz tego sektora w Polsce, w tym koniecznych innowacji, których nie da się wdrążać bez własnych laboratoriów. Ostateczna rekomendacja Pani Profesor brzmi: „Konieczne jest … aby cały sektor energetyki słonecznej – cieplnej i fotowoltaicznej – występował wspólnie, tworząc silne lobby „słoneczne”. Moje skromne pytanie brzmi czy o to rzeczywiście chodzi odbiorcom końcowym i czy na tym powinno państwu zależeć?

Sądzę, że trudno będzie o integrację sektora w samym sektorze termicznej energetyki słonecznej, bo bieżące interesy uczestników rynku przeważają nad myśleniem o przyszłości. Bezpośrednio można to było zaobserwować przy próbie zainicjowania (zresztą skutecznie storpedowanej) dyskusji nad utworzeniem przemysłowego stowarzyszenia termicznej energetyki słonecznej. Nisko należy oceniać szanse na szersze porozumienie w sektorze termicznej energetyki słonecznej w sprawie uzgodnienia kryteriów formalnej i rynkowej oceny kolektorow słonecznych w instalacjach cwu uwazgledniajacych prawdziwą wartosć dla klienta, Np. wyeliminowanie z walki o klienta poslugiwania się jako kluczowym kryterium optycznej sprawnosci, ktora jest sprawnoscią pozorną, na rzecz rzeczywistych uzysków z 1 m2 instlacji i z zainwstowanej złotówki. To drugie wymaga jednak ciezkiej organicznej pracy, opomiarowania, wziecia na siebie ryzyka, zmiamy modeli (zalecane wzory) umów na montaż instalacji, itp. W komitecie CEN trwają prace nad normami dotyczacymi wymagan dla całosci instalacji nie tylko kolektora słonecznego. Idąc w tym kierunku sami możemy cos sensownego dla krajowego rynku zaproponować. Normy i standarty UE są dla mądrych i przewidujących i aktywnie uczestniczących w ich tworzeniu i stosowaniu (rola PKN, nauki i przemyslu). Ale jak aktywnie uczestniczyć gdy Polska pozostanie krajem bez własnego laboratorium? Bez tego jedyna korzysc dla Polski z normalizacji sprowadzi sie do wierszowek za tłumaczenie norm EN na PN, a reszta będzie kosztem społecznym.

Sądzę zatem, że tymczasem należy skupić się nad rzetelnym informowaniem (nawet nie paternalistycznej edukacji czy tym bardziej "promocji" rozwiązań) odbiorców końcowych o uwarunkowaniach technicznych, ekonomicznych ale i rynkowych termicznej energetyki słonecznej, tak aby klienci wiedzieli o co pytać i czego oczekiwać i wymagać od dostawców usług i urządzeń. Tego typu dyskusje odbywają się na dedykowanych forach internetowych (dobrze jak nie są związane z konkretną ofertą) np. można tam napotkać takie niezwykle rozsądne opinie, np.: „Obecna sytuacja jaka panuje na rynku kolektorów jest bardzo niekorzystna zwłaszcza dla konsumentów. Ciężko przebrnąć przez gąszcz instytucji certyfikujących, certyfikatów, zasad certyfikacji. Każdy producent powołuje się na badanie które są akurat korzystne dla sprzedawanych dla niego produktów… Szkolenia (dla instalatorów) bardziej nastawione jest na propagandę=promowanie firmy niż na fachowe podejście do tematu instalacji solarnej optymalizacji zysków i redukcji kosztów. Dlatego twierdzę że podstawą unormowania tej sytuacji w pierwszej kolejności będzie wprowadzenie minimalnych wymogów/standardów gwarantujących użytkownikowi poprawność działania instalacji. Standardy takie należy wprowadzić oczywiście dla całej instalacji a nie jedynie kolektorów…. Propaganda która idzie od samej góry czyli producentów poprzez dystrybutorów, sprzedawców i instalatorów. Coraz bardziej popularne testowanie kolektorów i certyfikaty SOLAR KEYMARK niewiele tu pomagają. Tego typu praktyki są nagminne gdyż nie ma sprawdzonych systemów kontroli która w przypadku instalacji solarnych nie jest łatwa. Producenci dobrze o tym wiedzą, przecież zawsze można zrzucić winę na warunki atmosferyczne i wiele innych czynników które są niezależne od producenta kolektora. Dodatkowo prawo zbyt słabo chroni w tym przypadku konsumenta nie ma żadnych wypracowanych szybkich mechanizmów dochodzenia swoich praw a wizja wieloletniego i kosztownego procesu sądowego większość skutecznie odstraszy…”

Niezwykle pozytywnie należy ocenić takie kampanie informacyjne jak Kibicuj Klimatowi, oderwane od interesu jednej firmy słonecznej, nawet jeśli związana z interesem dostawcy gazu. Wśród firmowych blogów firm słonecznych, pod względem wartości informacyjnej wyróżnia się SolarBlog firmy Viessmann. Jak zwykle niezależne opinie i komentarze można uzyskać na blogu Solaris. Zrealizowane zostały regionalne kampanie informacyjnej, jak np. na Podkarpaciu, Instytut Energetyki Odnawialnej właśnie uruchomił stronę internetową dla odbiorców końcowych, ale to wszystko kropla w morzu potrzeb i nigdy nie ma pewności na ile najważniejszy jest tu interes społeczny. Potrzebna jest ogólnopolska, rządowa i nie skromniejsza od jądrowej ale uniezależniona od jednego gracza (por. poprzedni wpis) kampania informacyjna aby rynek energetyki słonecznej stał się rzeczywiście rynkiem świadomego użytkownika końcowego. To o i jego długotrwały interes muszą walczyć firmy oraz o niego i interes krajowego przemysłu musi walczyć państwo. W takim otoczeniu na nie będzie demonów, a i polskie piekło będzie bardziej znośne :).

niedziela, sierpnia 22, 2010

Program Polskiej Energetyki Jądrowej : naród poznał wstępne koszty ale dalej nie zna pełnych i wie dlaczego ma płacić

Ministerstwo Gospodarki przedstawiło Program Polskiej Energetyki Jądrowej, który w skrócie nazwało „Program PEJ”. Jako żem człowiek czepliwy będę go dalej nazywał Programem „PAY”, nie tylko dlatego że w Programie jest wiele słów anglojęzycznych i kalek językowych i że angielskie „pay” wymawia się jak „pei” i nie tylko dlatego że skoro w programie wszystko ma być importowane (aby ulżyć podatnikowi rząd liczy na wsparcie kredytami eksportowymi „z obcych państw”) to i tak na końcu za program będę musiał „pay”, ew. „paye” (ta sama wymowa, ale za to po francusku, co tu akurat nie jest bez znaczenia…). Takie znaczenie skrótu (może się przyjmie :) łatwo będzie też zapamiętać, bo w Programie rząd po raz pierwszy wystawił krajowemu podatnikowi wstępny (niektóre koszty jak towarzyszące często kredytom eksportowym rządowe gwarancje na inwestycje są tu pominięte, inne ukryte lub ulokowane w innych budżetach np. ministra nauki i szkolnictwa wyższego) rachunek : ponad 700 mln zł do 2020 roku, (w tym prawie 160 mln zł do 2012 roku) i wskazał na co, ale tak, że naród dalej nie wie po co te wydatki. Pierwsza większa transza będzie do zapłaty już w tym roku, bo do 3 września rząd czeka na oferty na „jądrową kampanię informacyjną” a tylko na to zarezerwowane jest łącznie 62 mln zł (do tego jeszcze wrócę).

Początek Programu wcale nie wskazuje, że czytelnik będzie miał niedosyt jeśli chodzi o uzasadnienie, w pewnym sensie i zakresie zrozumiałych, kosztów. Autorzy piszą bowiem górnolotnie, jednoznacznie wskazując na kieszeń podatnika (str. 8): „ Rolą Państwa w rozwoju cywilnej energetyki jądrowej jest przygotowanie wieloaspektowego uzasadnienia jej wdrożenia (…)”, w szczególności „w świetle globalnych wyzwań związanych z ekonomią i ochroną środowiska”. Nie dość że takiego uzasadnienia na kolejnych stronach nie ma, to poza oczywistym wskazaniem na koszty (i płatnika) nie ma w nim postawionego żadnego szerszego celu społecznego i żadnych korzyści jakie owe „Państwo”, jego obywatele, mieszkańcy czy samorządy (tu tylko parę wybranych) mogą z jego realizacji odnieść. Źle to wróży Programowi i przyznam że tu niezwykle inteligentne i zawsze profesjonalne środowisko energetyki jądrowej mnie zawiodło od strony merytorycznej, ale także niechlujną redakcją dokumentu. Czy to tylko slabszy dzień, upaly, czy nadmierna już teraz pewność siebie?

Nie spotkałem się tylko z "zawodem" jeśli chodzi o sposób ujęcia w Programie energetyki odnawialnej. Tu koledzy od Atomu jak zwykle są przewidywalni w swoich tezach. Piszą np. tak (str. 25): „spełnienie wymagań Unii Europejskiej uzyskania przez Polskę (obligatoryjnego) 15% udziału energii odnawialnej w strukturze energii finalnej brutto w 2020 r. spowoduje wysoki wzrost udziału odnawialnych źródeł energii w tym okresie mimo wysokich kosztów wytwarzania energii elektrycznej”. Jeśli chodzi o elektrownie jądrowe, są znacznie większymi optymistami. Na str. 26 (wykres 4.4), pomimo wczeniejszego przyznania się w mediach, że pierwsza elektrownia nie zacznie działać wcześniej niż po 2022 r., dalej widać, że na obrazkach z bilansami energii elektrycznej znacznie lepiej polska energetyka jądrowa prezentuje się już w 2020 r. oraz przewidują dalszy szybki rozwój technologii i spadek jej kosztów (ani słowa o coraz wyższych kosztach spełnienia przez elektrownie atomowe coraz bardziej wyśrubowanych wymogów bezpieczeństwa). W kwestii kosztów redukcji autorzy Programu posilkują się raczej bezrefelsyjnie wygodną dla energetyki jądrowej krzywą schodkową kosztów redukcji emisji gazów cieplarnianych opracowana z poparciem Ministerstwa Gospodarki i wsparciem finansowym firm energetycznych przez firmę McKinsey. Autorzy, bazując wprost na opracowaniu McKinsey zauważają (str. 27), że „w przedziale wytwarzania energii elektrycznej najbardziej opłacalną drogą redukcji emisji CO2 jest wykorzystanie energetycznych źródeł jądrowych” co podkreślają na czerwono na opracowanym przez McKinsey wykresie 4.5. Problem w tym, że ten wykres McKinsey dla Polski dziwnie i malowiarygodnie wygląda, zarówno jeśli chodzi o stały i niezmiennie niski koszt (wysokosc paska) redukcji emisji CO2 dzieki energetyce jądrowej (nieograniczone zasoby i pełna elastyczność popytu?), jak i jesli chodzi o szerokość paska, który obrazuje zdniem Mckinsey olbrzymi i niczym nie skrępowany, „wolny” potencjał redukcji emisji dzięki wykorzystaniu paliwa jądrowego. Zastanawia, skoro bowiem rzeczywiście paliwo importować mamy po niskim wręcz stałym koszcie aż do 2050 roku (rys. 4.6) i skoro paliwa mamy na świecie pod dostatkiem, to dlaczego McKinsey nie pociągnął paska do końca wykresu i nie wyzerował innych „droższych” technologii w tym głowni OZE? Założeń naród nie zna, bo i po co mu taka wiedza? Doceniam umiar w optymizmie i pragmatyzm (w stylu Młynarskiego „po co babcię denerwować niech się babcia cieszy”) ale jeśli chodzi o niskie koszty i znaczący potencjał redukcji CO2 w Polsce dzięki elektrowniom jądrowym do 2030 roku, nie widzę żadnych podstaw do optymizmu.

Jeśli chodzi o naklady inwestycyjne i koszty energii, ich „ekonomiczne uzasadnienie” to autorzy Programu PAY dalej powołują się na mityczne (por. poprzedni wpis na „odnawialnym”) opracowanie (str. 27) wykonane przez ARE na zlecenie Ministerstwa Gospodarki „Analiza porównawcza kosztów wytwarzania energii elektrycznej w elektrowniach jądrowych, węglowych i gazowych oraz odnawialnych źródłach energii”. To opracowanie (w szczegolnosci jego publicznie nieznane zalozenia szczegolowe i metoda liczenia), podobnie jak raport McKinsey, coraz bardziej mnie intryguje. Autorzy Programu PAY piszą bowiem, że „nie rozpatrywano w nim technologii źródeł szczytowych, których koszty wytwarzania zależą od struktury źródeł podstawowych w systemie (jak np. elektrownie wodne szczytowo-pompowe) lub których koszty w dużym stopniu zależą od warunków lokalnych, jak np. elektrownie wodne przepływowe lub małe elektrownie rozproszone na biogaz lub biomasę, dla których koszty wytwarzania istotnie zależą od lokalnych warunków dostaw paliwa”. Czyli jaka to analiza porównawcza, tym bardziej że jak piszą dalej „pojawia się np. potrzeba dostosowań wymogów instrukcji ruchu i eksploatacji sieci przesyłowej IRiESP do specyfiki pracy elektrowni jądrowej w kwestiach związanych z zakresem częstotliwości oraz pracą w nietypowych warunkach”. Czy tu aby nie chodzi też o koszty? Chodzi tu bowiem m.in. o to aby elektrownia jądrowa miała podtrzymanie zasilania z elektrowni szczytowo-pompowowej (najlepiej oczywiście „za darmo”, z takiej istniejącej jak w Żarnowcu). A warto zauważyć że budowa elektrowni jądrowej wpłynie na wspomniane przez autorów „źródła podstawowe w systemie…”. Czyli założenia są przyjęte w sposób wygodny dla Programu PAY (ukrywając - "optymalizując" - niektóre koszty energetyki jądrowej i podrzucajac je innym). Inne założenie: „wyłączono również z porównań elektrociepłownie, gdyż koszty wytwarzania energii elektrycznej w skojarzeniu z ciepłem zależą od lokalnego zapotrzebowania na ciepło i zewnętrznych warunków regulacji cen ciepła sieciowego, co rachunek czyni niedookreślonym”. A czy rynek energii elektrycznej i regulacje w tym zakresie są określone do 2050 roku? Jeśli chodzi o rynek ciepła z kogeneracji to koledzy od Atomu powinni się nim zainteresować także patrząc w sposób ekonomiczny na swój biznes. Jaki jest bowiem sens upierać się przy blokach rzędu 1,5 GW lokalizowanych daleko od punktów odbiory ciepła sieciowego? Pomysły budowy wielkich bloków jądrowych bez możliwości odbioru ciepłą można było tolerować 60 lat temu gdy Francuzi przygotowywali swój program, czy nawet 30 lat temu kiedy przygotowywane było nasze „socjalistyczne" pierwsze podejście do programu jądrowego, ale przyjęcie w 2010 roku założenia że ciepłem z elektrowni jądrowej (i innych elektrowni cieplnych) się nie zajmujemy jest co najmniej dziwne. Świadczy też o swego rodzaju wygodnictwie przyszłego inwestora (PGE) ale może też świadczyć o chęci dalszej centralizacji i monopolizacji w wielkich jednostkach (pomimo np. problemów z chłodzeniem latem wielkich obiektów jądrowych) także sektora jądrowego w Polsce; szykuje nam się czwarty monopol w energetyce, po węglu, gazie i ropie naftowej (przed II wojna z tych stricte energetycznych byl tylko "zapalczany").

Ale w niektórych innych (niz energetyka jądrowa) przypadkach autorzy programu są bardziej wnikliwi jeśli chodzi o sprawy kosztów. Piszą np., że „rozpatrzono natomiast koszty wytwarzania energii w elektrowniach wiatrowych, które często są przedstawiane, jako reprezentatywne dla źródeł odnawialnych”. Jak zwykle tu zawsze na swoich kolegów mogę liczyć :). Na str. 28-29 można wyczytać: „z krzywych konkurencyjności (tam gdzie chodzi o niskie dla elektrowni wiatrowych nakłady inwestycyjne – przy aut.) wyłączono elektrownie wiatrowe, które mają z natury ograniczony czas wykorzystania pełnej mocy w systemie i nie mogą być sterowane przez operatora systemu. (…). Elektrownie wiatrowe włączono natomiast do porównania kosztów wytwarzania energii różnych źródeł w typowych dla nich warunkach pracy w systemie”, a w zał. 5 dot. założeń (str. 112) dodano: „dla elektrowni wiatrowych uwzględniono koszty stałe źródeł rezerwowych w systemie, które muszą funkcjonować niezależnie od mocy rezerwowej, która jest potrzebna do bezpiecznej pracy systemu. Przyjęto, że tymi źródłami rezerwowymi będą elektrownie z turbinami gazowymi, alternatywnie rozpatrzono elektrownie wiatrowe z instalacjami akumulacji energii” (bez tych dodatkowych kosztów energetykę wiatrowa uwzględniono tylko do 2020 roku, czyli do momentu gdy nie będzie elektrowni jądrowej i kiedy konkurencja wiatrowa nie jest groźna). Nie wiem czemu sluży to konfrontacyjne i niuprawnione od strony metodycznej podejscie. Pamiętam przygtowania do projektu programu rozwoju energetyki wiatrowej sprzed juz ponad 8 lat (nie zaakceptowanego przez Minisetrstwo Gospodarki) i tam konfrontacji nie bylo i srodki na wdrozenie byly wielkrotnie nizsze a korzysci szczegolowo policzone...

Prawda jest taka, że w tym przypadku kosztami stałymi rezerwowania w systemie trzeba na równi z energetyką wiatrową obciążyć także nieelastyczna energetykę jądrową i uwzględnić w tym jeszcze nowy model rynku (spłaszczenie i uelastycznienie potrzeb wywołanych zmienne taryfy, promowaną pracę urządzeń gospodarstwa domowego, samochody elektryczne, bilansowanie w układzie całej UE itd.). Z drugiej strony autorzy programu domagają się (str. 68) aby na operatora sieci przesyłowej zostanie nałożony obowiązek „dostosowania” Instrukcji Ruchu do wymagań technicznych przyłączenia elektrowni jądrowych”, czyli szukają specjalnych rozwiązań ekonomicznych wymaganych przez UE w stosunku do promowanych OZE. Nie przeszkadza to jednak autorom w nader nieoczywistej konkluzji z przeprowadzonych w ten sposób „analiz” ekonomicznych: „dla zapewnienia sprawności funkcjonowania polskiego sytemu elektroenergetycznego po roku 2020, przy wypełnieniu nałożonych na Polskę obowiązków (określonego w polityce rozwoju odnawialnych źródeł energii i kogeneracji…), niezbędne jest włączenie do jednostek wytwórczych elektrowni jądrowych”. Tylko pogratulować dobrego samopoczucia!

Pomimo tego, że (zdaniem autorów Programu), energetyka jądrowa w Polsce to i konieczność dziejowa i doskonały biznes, wspominają że aż tak łatwo z jej finansowaniem jednak nie będzie. Wśród metod finansowania wymieniają trzy (str. 59): a) „pożyczki gwarantowanych (gdy partnerem dominującym w strukturze własnościowej inwestora jest państwo), b) korporacyjna (w przypadku inwestora niepaństwowego, jeśli dysponuje on wystarczającą wiarygodnością i potencjałem finansowym) oraz c) project finance, choć wiadomo z konteksty całego programu PAY, że chodzi o a) czyli i tu podatnik będzie musiał się dorzucić. Trzeba będzie się dorzucić „tak na wszelki wypadek” także do B+R jeśli chodzi o (rozdz. 12) Narodowe Centrum Badan Jądrowych (NCBJ). Są bowiem podane jego kompetencje ale nie ma zadań badawczych. Generlanie od strony orgnizacyjnej pomysl na Centrym nie jest zly, ale nie wiadomo po co jest powoływane, ani ile będzie kosztować. Można tylko policzyć ew. etaty ale nie widomo dlaczego za etaty nie związane z bezpieczeństwem jądrowym trzeba płacić i co z tego będziemy mieli?

Etatystyczne, nierynkowe, malo innwowacyjne podejście dominuje w całym Programie. Szkodzi Programowi coraz silniejsze podporządkowanie proponowanych instrumentów jedynemu "rozważanemu inwestorowi” (autorzy wprost mowia, ze chodzi to PGE), z którym wszystkie organy władzy i administracji powinny „współdziałać, współpracować”, informować i konsultować…”. Z tego wszystkiego koszty będą z pewnością rosnąć, jak w każdym przypadku wspierania i dalszego budowania pozycji monopolistycznej podmiotu który już bez wątpienia takim jest i któremu już teraz wystarczająco łatwo mówić konsumentom energii PAY, a z biegiem czasu już konkretne żądania i praktyki monopolistyczne sie zapewne nasilą. Moim zdaniem zbyt szybko cala koncepcje programu oparto na PGE. Rzad powinien w sposob niezalezny przygotowac Program z niezależna ocena ekonomiczna i potem (jezeli to mialoby sens) SIWZ na pierwszy projekt inwesytycjny i dopiero wtedy wybrac firme/firmy (inwestora), inaczej koszty jeszcze bardziej poszybują w górę.

Zastanawia mnie nie tylko niska jakość Programy PAY (to pierwszy taki słaby merytorycznie w pełni ujawniony dokument), ale też swego rodzaju arogancja jaka przy poparciu politycznym, potencjale organizacyjnym i zapleczu finansowym PGE, nazbyt szybko pojawiała się w ostatnich dokumentach wychodzących z Ministerstwa Gospodarki. Arogancję dostrzegam w skądinąd bardzo dobrym merytorycznie, niedawno ogłoszonym przetargu na kampanię informacyjną nt. energetyki jądrowej, zresztą ujętą też w programie PAY z niebagatelna kwotą. W SIWZ Ministerstwo przewiduje (słusznie oczywiście) segmentacje grup docelowych. Ale co po slusznej mtodzie jezeli ja sie wykorzystuje instumentalnie, tak ja zalozenia ekonomczne w Programie PAY. Zamawiajacy (Ministerstwo Gospodarki) wyodrębnia m.in.: …środowiska ekologów (organizacje ekologiczne) i dodaje – grupę docelowa powinny stanowic wszystkie środowiska proekologiczne, z pominięciem skrajnych fanatyków, dla której sprzeciw stanowi racje bytu i o jej funkcjonowaniu; (podkreślenie autora). Od razu wyłapano też grupy nieprzychylne: „monitoring mediów nie wykazuje istnienia wyraźnych „ognisk” nieprzychylnych powstaniu elektrowni jądrowych w Polsce. Na tym tle wyjątkiem pozostają jedynie „Radio Maryja” oraz „Nasz Dziennik”. Oba media konsekwentnie na swoich łamach przedstawiają treści, które nie służą budowie pozytywnego wizerunku zagadnienia. Dalej autorzy piszą: „do grup nazywanych „nieprzychylnymi” nalezą: a) ortodoksyjne środowiska ekologiczne; b) cześć lokalnych społeczności w miejscowościach, gdzie ma być planowana inwestycja; c) grupy społeczne i środowiska podatne na wpływy charyzmatycznych jednostek, ich manipulacje i argumenty populistyczne; d) osoby nie należące do organizacji ale sympatyzujące z „ekologami”. (ekolodzy cały czas w cudzysłowu – przyp. aut). Oraz dodaje: „…szczególnie istotna kategorie stanowią tu ci dziennikarze i komentatorzy, którzy z powodu swoich przekonań są przeciwnikami energetyki jądrowej . Przyznam, że brzmi to niezrecznie, a nawet trochę groźnie (pisze to komentator, ktory ma jakies przekonania :). Powinna to być wszak państwowa (nie branżowa) kampania informacyjna, a nie „wskazywanie w dokumencie rządowym przeciwników (tez politycznych) posunięte do granic czarnego PR na zasadzie „blame and shame”. Rząd powinien informować, a nie zwalczać kogoś czy uprawiać propagandę, w tym pokazywać w Programie PAY propagandę rzekomej (bynajmniej nie potwierdzonej) „opłacalności” energetyki jądrowej. Jest to jeden z wymaganych punktow planowanej kampanii ale jak informować, skoro wczesniej nikt tego rzetelnie nie policzył?

Takie postawy niczym nie uzasadnionej pewności siebie nie wróżą dobrze energetyce jądrowej.
Najbardziej razi jednak olbrzymia dysproporcja w podejściu rządu do energetyki odnawialnej i jądrowej. W omawianym ostatnio na odnawialnym kilkakrotnie słabym i już mocno spóźnionym projekcie programu „KPD” na rzecz OZE rząd wprost pisze że „szkoleń i kampanii na rzecz nowych mocy (30-40 GW) nie ma i nie będzie”, nie wskazuje też żadnych srodków finansowych na jego wdrożenie, a tu dla jedynie paru GW realnych o mimimum dekadę poźniej, uruchamiana wysokobudżetowa kampania i zaanagzowana zostaje biurokratyczna machina państwa polskiego wsparta wieloletnim planem finansowym.