niedziela, listopada 12, 2017

Kto będzie winny fiasku krajowej polityki klimatyczno-energetycznej?


Portal Biznes Alert po ostatnim fiasku unijnej batalii parlamentarnej w sprawie reformy europejskiego systemu handlu emisjami napisał: „Polska ponosi kolejne porażki negocjacyjne (…)  odnośnie reformy  ETS (…)”. Redaktor prowadzący zapytał czy konsekwencją będzie zmiana w ministerstwie środowiska.
 

Porażka w głosowaniu w Parlamencie Europejskim polega na tym, że wyłącznie Bułgaria i Rumunia dostały prawo do uzyskania dodatkowych uprawnienia do emisji i będą mogły je wykorzystać inwestycjach w węglowe systemu ciepłownicze, o ile dodatkowe emisje mają zostać zrównoważone analogicznymi inwestycjami w OZE (na zasadzie offset).
Dobrze, że przychodzi refleksja i czas rozliczenia, które bez wątpienia powinno dotyczyć także Ministerstwa Środowiska (MŚ). Ale strategia negocjacyjna polskiego rządu została ustalona (dla porządku można przytoczyć wcześniejsza tezę BA) we współpracy z Polskim Komitetem Energii Elektrycznej (PKEE), zrzeszającym firmy podlegające Ministrowi Energii (ME), który od początku funkcjonowania resortu zabiegał o środki na dalsze inwestycje w węgiel i o środki z tzw. Funduszu Modernizacyjnego.

Wypada najpierw zadać pytanie jakie cele postawione były polskim negocjatorom? Czy  były one realne?. W ślad za tym wypada zadać pytanie, skąd się bierze ogólna niespójność w polityce klimatycznej i czy aby na pewno w tej akurat sprawie odpowiedzialność jest wyłącznie po stronie MŚ? O ile na poziomie rządu nie kwestionuje się roli MŚ (i MSZ) w sprawach związanych z konwencją klimatyczną, o tyle w sprawach związanych z Pakietem klimatycznym UE (2014)  i Pakietem zimowym (2016) to ME  formułuje nie zawsze realistyczne cele polityczne, których realizacją obciąża MS, MŚ ,MR, MRiRW itd., które to resorty  poza dbaniem o rozwój gospodarczy, w tym odpowiednią stopę inwestycji (która jest dramatycznie niska w energetyce),  wydatkowanie funduszy UE w części klimatycznej (niemal 20% całości funduszy unijnych 2014-2020) czy wsparcie dla polityki rolnej.
 
Nierealistyczne cele, obciążające w ramach negocjacji z UE cały rząd (wszak powszechnie obowiązuje zasada „coś za coś”, na czym traci m.in. rolnictwo jako dotychczasowy beneficjent środków UE, partycypacja polski w przyszłym budżecie UE, znaczenie polski na arenie międzynarodowej itd.),  stały m.in. za ustawą o rynku mocy (uRM) i forsowaniem przepisów które miały pozwolić na wspieranie (tu ze środków krajowych - konsumentów energii) inwestycji w elektrownie węglowe, pomimo, że te emitują więcej niż 450-550 g CO2/kWh, czego domaga się UE. Skończyło się fiaskiem podobnie jak w przypadku reformy ETS. W tym przypadku jednak ME przynajmniej uczciwie poinformowało o problemach.  Po dwóch latach prac rządowych nad uRM,  w dniu pierwszego czytania projektu w Sejmie, Minister Tchórzewski poinformował, że „pod naciskiem” Komisji Europejskiej konieczne jest wprowadzenie zmian w projekcie. I tak się stało, na stronie RCL pojawiła się  autopoprawka, która przynajmniej częściowo dostosowuje cele do realiów unijnych.
 
Największa niepewność dotyczy kolejnych nowelizacji i wdrażania ustawy o OZE (uOZE). ME zapowiadało, że we wrześniu zostanie ona uchwalona i na tej podstawie m.in. zostaną jeszcze w br. roku przeprowadzone aukcje, które będą służyły wytworzeniu zielonej energii potrzebnej do wypełnienia zobowiązań Polski w 2020 roku w zakresie udziału energii z OZE w końcowym zużyciu energii. W systemie aukcyjnym obowiązują obecnie 2-4 letnie okresy na realizację inwestycji, a niestety, gdyby ktoś nie zauważył, mamy obecnie koniec roku 2017. Również niestety ME nie może uzgodnić  z KE zarówno wprowadzonych przez siebie zmian w uOZE w czerwcu 2016 roku jak i obecnych propozycji i proces legislacyjny utknął w martwym punkcie. Rada Ministrów (RM) i Prezes URE musieli odwołać rozporządzenia i ogłoszenia o aukcjach (a nawet wyniki już przeprowadzonych aukcji).  Nie dotrzymywane są terminy ustawowe wydawania kolejnych rozporządzeń RM do uOZE. Z kolei brawurowa nowelizacja uOZE z lipca br. naraża Polskę na niekorzystne wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE, inwestorów na niepewność, skarb państwa na arbitraże, a podatników na koszty.

Ww. przykłady pokazują, że w polityce energetycznej  nie można dalej lekceważyć polityki klimatycznej UE, a szukanie kozła ofiarnego w postaci MŚ jako jednoosobowo winnego  porażkom nic nie da, bo problemy mają charakter strukturalny. Dotyczą kilku ministerstw, a nawet wyżej (koordynacja) i nie obędzie się bez włączenia Premiera. W okresie negocjowania pierwszego pakietu klimatyczno-energetycznego UE w latach 2008-2009 premier Tusk narzekał, że nie może rządzić krajem poświęcając  80% czasu polityce klimatycznej. Niestety, takie są koszty krótkowzroczności i niewiedzy, a w efekcie chodzenia pod prąd idących w kierunku dekarbonizacji UE i światowych potęg. I zawsze warto zadawać sobie pytanie czy warto (z perspektywy całego kraju, a nie tylko elektrowni węglowych) tak zażarcie  negocjować i jakim  kosztem to czynimy. Wszak w 2008 roku odtrąbiliśmy sukces negocjacyjny w Brukseli po pierwszej reformie ETS (były nagrody dla ministrów za ich spryt!), a w efekcie zaniechań po "sukcesie", po dekadzie znaleźliśmy się (nie tylko elektroenergetyka, ale teraz też ciepłownictwo) w znacznie  gorszej sytuacji. Nierealne cele, zbyt szerokie rozejście się unijnej i krajowej polityki energetycznej pogłębia niepewność inwestycyjną, ryzyka i koszty kapitału, a to już samo w sobie podnosi ceny energii i z czasem uczyni krajową energetykę niekonkurencyjną.

Zacząć wypada nie tyle od MŚ, ale od przeglądu kompetencji nowego tworu na RM jakim jest ME, jego relacji z MŚ i MR i całej ustawy kompetencyjnej. W ambitnych zamysłach ME początkowo (2015) miało wchłonąć i cześć kompetencje MR i MŚ- tu właśnie w zakresie ETS i nadzoru nad KOBiZE. Do tego trzeba mieć jednak olbrzymie zaplecze profesjonalne, a przy okazji warto zwracać uwagę na groźbę partykularyzmu i koszty energii dla jej odbiorców. W sytuacji gdy ME odpowiada za działy energia i gospodarka złożami kopalin (będąc w swojej misji zasadniczo ministerstwem ds węgla i rozbudowując funkcję ministerstwa ds atomu) trudno sobie wyrazić, że będzie skutecznie dbało o niskie koszty energii. Obawy tego typu zgłaszane były na blogu „Odnawialnym” jeszcze zanim ME zostało powołane: „Ministerstwo ds. energetyki  w strukturze rządu to bardziej wschodnia koncepcja niż zachodnia. Ministerstwo ds. energetyki jest np. w Rosji, na Białorusi, było też w PRL (jako ministerstwo ds. energetyki i górnictwa lub energetyki i energii atomowej...) i  w Chinach)”. 

Także znacznie wcześniej formułowane były ostrzeżenia w sprawie trudności w koordynacji polityki klimatycznej w wyniku powołania ME. Wystarczy nawiązać do tekstu  pisanego przed COP21 wskazującego na konieczność współpracy MŚ, ME i MR,  wraz z propozycją, aby w tym obszarze zwiększyć kompetencje MR, bo tu chodzi o całą gospodarkę, a nie o "socjotechnikę i marketing polityczny”.

Problemem nie jest jednak tylko „parcie na szkło” poszczególnych ministerstw (choć to nie pomaga), ale stworzonym powołaniem ME i systemowo nierozwiązany problem strukturalny o olbrzymich konsekwencjach dla dalszego rozwoju kraju. Pytanie kto jest tu winny nie jest kluczowe i nie jest wcale takie oczywiste. Ważniejsze jest pytanie o ew. konsekwencje (jest już wystarczająco dużo przesłanek aby takie obawy formułować) klinczu w krajowej polityce rozwoju. Skutkiem nierozwiązania opisanego problemu może być nieoptymalny dla Polski wybór kierunku i tempa transformacji energetycznej i kształtu miksu energetycznego. Opóźnienia narastają, a przestrzeń do decyzji niebezpiecznie się zawęża.