Jeżeli winna to pewnie za to, że karze słabo i późno, bo wtedy kara nie działa.
W dniu 11
grudnia rzecznik Trybunału Sprawiedliwości UE (TSUE) ogłosił, że za opóźnienia we
wdrożeniu dyrektywy o odnawialnych źródłach energii (OZE) Polsce zostanie
wymierzona kara w wysokości
61 tys. EUR
za każdy dzień spóźnienia liczonego od daty wyroku (oczekiwanego w okresie
kilku tygodni), do daty pełnej transpozycji przepisów dyrektywy do polskiego
prawa. Zaledwie kilka godzin potem do mediów zostało przekazane
oświadczenie Ministerstwa Gospodarki, stwierdzające, że
opinia rzecznika nie
jest wiążąca dla Trybunału UE. Doznałem szoku. Nie przypominam sobie po 27
latach pracy w energetyce odnawialnej, aby kiedykolwiek rząd z takim refleksem
działał w sprawach związanych z OZE. Dodam, że w oczekiwaniu na zapowiedzianą już
wcześniej informację z TSUE,
rząd
rozpoczął intensywne prace nad projektem kolejnej nowelizacji Prawa
energetycznego (nb. chyba rekordowo często „po kawałku” nowelizowanej ustawy w
skali światowej) oraz ustawy o biopaliwach
(i rozporządzeń wykonawczych) w celu wdrożenia artykułów
dyrektywny,
których wdrożenie w Polsce jest
kwestionowane przez TSUE. Grupa posłów już zgłosiła stosowany projekt zmian w
ustawie.
Przypomnę o jakie niewdrożone artkuły dyrektywy 2009/28 - zdaniem
Komisji Europejskiej (KE) oraz TSUE - chodzi przede wszystkim:
·
art. 13, który zobowiązuje państwa członkowskie
do m.in. do zapewnienia, aby określone
zostały specyfikacje techniczne, które muszą zostać spełnione przez urządzenia OZE
w celu skorzystania z systemów wsparcia
·
art. 14, który przewiduje szereg obowiązków w
zakresie zapewnienia dostępu do informacji dotyczących OZE oraz upowszechniania
takich informacji.
·
art. 16, który ma na celu ułatwienie i
zapewnienie dostępu do sieci przesyłowej i dystrybucyjnej energii elektrycznej
wytwarzanej z OZE
·
art. 17 określa kryteria zrównoważonego rozwoju,
jakie muszą spełniać biopaliwa i biopłyny, aby zostać uwzględnione do celów
kontroli zgodności z wymogami tej dyrektywy oraz do celów kwalifikowalności do
wsparcia finansowego wykorzystania biopaliw i biopłynów. Związany art. 18
ustanawia zasady pozwalające zapewnić weryfikację poszanowania kryteriów
zrównoważonego rozwoju, a kolejny art. 19 podaje wytyczne co do obliczania
wpływu biopaliw i biopłynów na emisję gazów cieplarnianych.
W sentencji opinii rzecznika TSUE wynika, że kara będzie naliczona przede wszystkim za
niewdrożenie artykułów 13 i 18.
W całej tej sprawie wcale najbardziej winić nie trzeba rządu
RP, ale …. KE i TSUE, że dopiero po ponad czterech latach od ostatecznej,
wymaganej prawnie, daty wdrożenia dyrektywy zbliża się termin wyznaczenia kary
(nb. do samego zapłacenia kary, z opłatami sądowymi, jest jeszcze długa droga).
Ta opieszałość instytucji unijnych niszczy rynek w UE oraz wszelkie przejawy
innowacyjności na rynku krajowym. Osłabia szanse polskiego przemysłu, zaufanie inwestorów
i obywateli do UE, do Polski, do państwa prawa.
No cóż, jesteśmy w UE
od 10 lat, jako jeden z największych krajów, mamy na koncie prezydencję, szefa
parlamentu UE, o komisarzach nie
wspomnimy, prezydentem Unii jest od
pierwszego grudnia Polak… Same sukcesy, a tu taki wstyd… Czyżbyśmy jednak nie
za bardzo rozumieli tę koncepcję UE, poza możliwością wyciągnięcia z niej kasy?
Z perspektywy Polski straty z tytułu niewdrożenia przepisów są,
moim zdaniem, znacznie poważniejsze niż ew. kara, choć pozostają
nieuświadomione nawet przez znawców tematu. Jeśli chodzi o reakcje na
informacje o nadchodzącej karze, do chyba najbardziej znamienny jest komentarz Jacka
Zalewskiego pt. „Od naliczenia kary się nie wywiniemy”,
opublikowanym w Pulsie Biznesu .
Redaktor Zalewski, którego bardzo cenię,
postawił tezę:
„dla polskiej
gospodarki dyrektywa [
o promocji OZE]
jest niewątpliwie strasznie kosztowna i może się okazać, że
nawet po naliczeniu kary, spóźnienie per
saldo się… opłaci”.
Na temat
„oszczędności”
i opłacalności „nic nie robienia” (w tym opóźniania i niewdrażania dyrektyw UE)
pisałem w komentarzu „
Jak premier Tusk miliardy na OZE zaoszczędził”
. Pozorne oszczędności są niczym innym jak zwykłym stratami. w sensie gospodarczym
i makroekonomiczny
na poziomie krajowym.
Teraz można to pokazać na konkretnych przykładach, analizując tylko w sposób uproszczony
skutki niewdrożenia dwu ww. newralgicznych artykułów dyrektywy o OZE (13 i 18) ,
o których wdrożenie tak nieśmiało i z tak dużym opóźnieniem upomina się KE.
Niewdrożenie art. 13 skutkuje brakiem specyfikacji
technicznych na urządzenia OZE, które są przedmiotem wsparcia (np. dotacjami).
W konsekwencji niewdrożenia tego artykułu urządzenia nieefektywne, niesprawne,
wysokoemisyjne
trafiają na rynek
(wspierane środkami publicznymi!) wypierają z rynku produkty tych krajowych
producentów, którzy postawili na innowacje, rozwój technologii. W efekcie
końcowym jednak
polskie firmy –
producenci kolektorów słonecznych, pomp ciepła, a zwłaszcza kotłów na biomasę,
bez wsparcia na rynku krajowym, nie mogą (pomimo posiadania know-how) rozwijać
nowoczesnych technologii, a przez to stopniowo tracą opokę w postaci rynku
krajowego i możliwości eksportu na rynki UE i globalne. Pozostaje im tylko
możliwość eksportu do najbardziej zacofanych i najbiedniejszych krajów na
świecie. Szeroko problem ten dyskutowany był na organizowanym przez IEO
cyklicznie V
II Forum Przemysłu Energetyki Słonecznej i Biomasy w maju br.
Najnowsze
statyski GUS i IEO potwierdzają
też,
że w technologiach zielonego ciepła,
których system wsparcia uparcie przedstawiany jest jako sukces, tracimy rynek
krajowy, czyli polityka „oszczędności” i niskiej ceny nie tylko zamyka przed
firmami rynki zagraniczne, ale też nie wspiera rynku krajowego.
Niewdrożenie art. 18 dyrektywy ma jeszcze poważniejsze
skutki. Brak kryteriów zrównoważności biopaliw spowodował, że polskie firm
zainwestowały jedynie w biopaliwa pierwszej generacji (z surowców spożywczych,
o dużym „śladzie węglowym”), których ceny rosną i których już obecnie nie
sposób sprzedać na rynku
UE, a od 2017
roku będzie prawnie wręcz niemożliwe aby w ten sposób rozliczać się z celu
krajowego. Mamy zatem zbudowane za ciężkie pieniędzy agrorafinerie rzepaku i
wytwórnie biodiesla
o niewykorzystywanych
zdolnościach produkcyjnych
oraz wytwórnie
bioetanolu (niemodernizowane i przez to
nieefektywne i nie spaleniach wymogów
unijnych), a na rynek krajowy wpływają biopaliwa z innych krajów UE.
Coraz bardziej oczywiste jest to, że Polska
nie zrealizuje w 2020 roku 10% (sub)celu biopaliwowego, bez importu biopaliw drugiej
i trzeciej generacji na olbrzymio skalę. Przykre jest to, że już ponad 6 lat
temu możliwe niekorzystne skutki polskiej polityki „opóźniania i niewdrażania”
prawa UE
w tym zakresie przewidywałem
także na blogu odnawialnym
, ale
żadnego konstruktywnego działania
korekcyjnego nie było. No cóż, chyba wreszcie ulegnę namowom współpracowników i
kupię sobie koszulkę z napisem „a nie mówiłem”. W dalszym ciągu jednak nie
rozumiem skąd bierze się u rządzących w Polsce to przekonanie, że wbrew
oczywistym argumentom zrobimy UE (czyli, jako kraj członkowski samych siebie) w
konia.
Jako kraj dotykamy znaczne szerszego problemu niż konieczność
zapłacenia jednej lub więcej kar za niewdrożenie lub nieprawidłowe
prawa UE (nie tylko dyrektywa o OZE ale także dyrektywa wodna,
zakaz obrotu materiałem
nasiennym GMO itd.) i nie
tylko na etapie, gdy trzeba płaci z tak dużym opóźnieniem (!) za uchybienia
formalne. Także za to, że prawdopodobne niezrealizowanie przez Polskę celu OZE
na 2020 roku, co pociągnie za sobą konieczność dokonania znacznie bardziej
kosztowanych transferów statystycznych
lub zapłacenia jeszcze wyższych kar po 2020 roku za brak osiągnięcia
celów (efektów). Ale czeka nas jeszcze jedna kara dodatkowa („pozatraktatową”) – za brak
uzyskania korzyści i trwałą utratę konkurencyjności technologicznej, niejako na
własne życzenie.
Brakuje krajowych analiz które potwierdzałyby niezbicie, że
preferowanie krótkoterminowego ograniczania kosztów w stosunku do
nieuwzględnianych korzyści
średnioterminowych ma sens. Ale nie ma też ani jednej pełniejszej analizy
krytycznej, że od kilku lat na własne życzenie staczamy się w obszar
niedorozwoju technologicznego i problemów społecznych, właśnie z powodu braku
bardziej progresywnych regulacji. Nie
dysponując takimi szerszymi analizami nie chcę też sam definitywne rozstrzygać
tej kwestii, tak jak bez cienia
wątpliwości zrobił to premier Tusk, jak robi to też opozycja. Chyba jeszcze
bardziej jednak dziwię się, że doświadczeni dziennikarze w dalszym ciągu dają
się złapać na tak tanie i nieudokumentowane argumenty. Wszak i premier Tusk i
red. Zalewski, i także obecny rząd i gro opozycji są zwolennikami i członkostwa
Polski w UE i zasad wolnorynkowych w gospodarce kapitalistycznej, ale w
praktyce coraz rzadziej potrafią te cele pogodzić.
Wszystkim tym, którzy mechanicznie przyjmują, że Unia Europejska jest od tego aby ją
wykorzystać oraz że taniej na dzisiaj to też lepiej, chciałbym polecić dzieło ekonomisty
i analityka biznesowego – Alfreda
Rapaporta, który w najnowszej książce „Saving capitalism from short termism” (McGraw-Hill
‘2012) pisze m.in., że myślenie krótkookresowe zarówno w polityce publicznej
jak i korporacyjnej jest długoterminowo
destrukcyjne („dewastujące”) dla państw
i dla firm, dla obywateli i dla udziałowców (shareholders).
Czemu zatem służy
polski short-termism, "polskie oszczędności", traktowanie UE jako koniecznego zła i komu służy pobłażanie
krajom członkowskim UE przez KE i TSUE? Przyjmując tezę o „ złej macosze Unii”
(odsyłam do wcześniejszych wpisów blogowych), może właśnie jej podstępna opieszałość
i łagodność w strofowaniu jest formą dodatkowej kary dla członka, który puszczony
luzem trafi na manowce?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz