piątek, stycznia 27, 2017

„Odnawialny” atom w błędnym kole


Z „zakręconego” tytułu wytłumaczę się na końcu artykułu.

Minister Krzysztof Tchórzewski w jednym  z ostatnich wywiadów  przyznał, że koszt wybudowania elektrowni jądrowej (EJ) o mocy 3000 MW jest szacowany na nawet 60 miliardów złotych. Zapowiedź ministra Tchórzewskiego mogła ożywczo wpłynąć na notowania giełdowe politycznie w atom uwikłanych spółek energetycznych, zmniejszając ryzyko konieczności inwestowania przez nie z woli właściciela w nierentowne projekty (o czym dalej). Pozytywne jest to, ze kolejne rządy bardzo powoli ale konsekwentnie zbliżają się do realnej oceny sytuacji jeśli chodzi i wysokość nakładów inwestycyjnych i koszt energii z atomu. Minister Tchórzewski zapowiada, że ostateczna decyzja w sprawie projektu budowy EJ w Polsce ma zapaść pod koniec 2017 roku.

Może się okazać, że 60 mld zł to ciągle za mało, ale jest to zdecydowanie więcej niż huraoptymistycznie szacowały poprzednie rządy na podstawie zamawianych analiz. Nowożytna historia szacowania kosztów atomu w Polsce (i szafowania nimi) ma już niemal 10 lat i jest to historia w pełni „odnawialna plus” (znana zasada leniwych naukowców: „never solve a good problem”) tzn. niezmiennie powraca z coraz większym rachunkiem do zapłacenia. A miało być tak pięknie i … tanio.

Energoprojekt Katowice w 2007 roku wyliczył,  że koszt energii z nowych EJ na 2020 będą wynosił 132 zł/MWh (zaledwie ok 30 Euro/MWh), czyli nawet z uwzględnieniem inflacji byłaby to energia tańsza od dostępnej obecnie ze zamortyzowanego parku elektrowni węglowych. Ten nieoprawny optymizm dał sygnał do prac rządowo-parlamentarnych nad Polskim Programem Energetyki Jądrowej (PPEJ) przedstawionym do konsultacji w 2010 roku. W towarzyszącym PPEJ programie  odziaływania PPEJ na środowisko stwierdzono, że energia z pierwszej EJ będzie dostępna po 35 Euro/MWh. Ostatecznie w PPEJ określono koszt energii z EJ na 57 Euro/MWh i choć już wtedy była mowa o tym, że bez wsparcie publicznego się nie obędzie. Ze świadomością takiej ceny  PPEJ został entuzjastycznie przyjęty przez Sejm, który w 2011 roku przegłosował ustawy stwarzające ramy prawne do inwestycje w EJ.   W PPEJ ówczesne Ministerstwo Gospodarki zapisało w budżecie do wydania (nie wiadomo na co, z pewnością  na kampanię informacyjna i lobbing branżowy) kwotę 700 mln zł do 2020 niesprecyzowanych wydatków na to aby pierwszy projekt EJ zrealizować do 2020 roku.

W 2011 roku IEO przygotował raport "Analiza porównawcza kosztów morskiej energetyki wiatrowej i energetyki jądrowej oraz ich potencjału tworzenia miejsc pracy” w którym porównał koszty EJ (3000 MW) i równoważnego pod względem produkcji energii klastra morskich elektrowni wiatrowych- Morskiej Famy Wiatrowej MFW – o mocy 5400 MW.  Wyniki wskazywały, że koszt budowy EJ w 2020 roku wyniesie 70 mld zł, a kosz energii ponad 480 zł/MWh (110 Euro/MWh) i są to koszty wyższe niż w przypadku MFW. 
Początkowo, nie uznając ze przy budowie pierwszej elektrowni koszty podatnika muszą rosnąć oraz że po katastrofie w Fukushimie muszą rosnąc także po stronie inwestora (PGE et consortes) ze względu na nowe przepisy dot. bezpieczeństwa, nie zgodziła się z tymi wynikami Pani minister Hanna Trojanowska (odpowiedzialna wówczas w ministerstwie gospodarki za energetykę jądrową), stawiając w raportowi taki zarzut (pismo z 30 sierpnia 2011r.):
Poważna refleksja nad kosztami energii jądrowej poparta już konkretną decyzją inwestycyjną (ang. FID) przyszła w 2013 roku, kiedy rząd  brytyjski  uzgodnił z koncernem EDF wsparcie  dla dwóch nowych bloków jądrowych w elektrowni Hinkley Point C. Chodzi o budowę dwu reaktorów III generacji EPR o mocy 1600 MW każdy (razem 3,2 GW). Koszty inwestycyjne (inwestycja „tania” bo planowana na terenie już  istniejącej EJ z infrastrukturą techniczną, w kraju mającym doświadczenie) szacowane są na 16 mld GBP, a wsparcie ma polegać na zawarciu tzw. „długoterminowego kontraktu różnicowego” - quasi stałej, zatwierdzonej przez Komisję Europejską taryfy na sprzedaż energii po cenie 92,5 GBP/MWh (ok. 465 PLN/MWh).

Tak jak w tabeli poniżej wygląda zestawienie kosztów po zrównaniu mocy obu EJ (do 3,2 GW) dla analiz IEO dla Żarnowca (podniesienie z 3 GW do 3,2 GW wraz proporcjonalnym podniesieniem  kosztów) i decyzji inwestycyjnej dla Hinkley Point:
Najnowszy raport z monitoringu kosztów morskich farm wiatrowych w Wielkiej Brytami pokazał, że także pod względem kosztów energii z MFW ówczesne analizy prognostyczne IEO zgadzają się z obecną sytuacją na rynku brytyjskim, gdzie wg najnowszych danych z prestiżowej grupy monitorowania kosztów morskiej energetyki wiatrowej CRMF koszty energii z MFW (LCOE) w momencie podejmowania FID (bezpośrednio przed uruchomieniem środków) spadły w 2016 roku do  £97/MWh (495 zł/MWh), w porównaniu do £142/MWh (724 zł/MWh) w latach 2010/11. Ilustruje to rysunek:
 
Dodatkowo IEO wykazał też, że większość nowych instalacji OZE oddawanych do użytku w latach 2018-2020 będzie produkować energię po koszcie niższym niż energia z EJ (która, jak już wiemy, do 2020 roku nie powstanie, apotem może jeszcze tylko droższa):

Z analiz tych wynikało że większość OZE w 2020 roku będzie wytwarzać energię po kosztach znacznie niższych niż koszty energii z EJ i przy tej samej produkcji energii nie narazi odbiorców energii i podatników (ew. gwarancje rządowe) na długotrwałe zobowiązania finansowe, tak  jak w przypadku budowy elektrowni jądrowej. Obserwując niewzruszenie rządu na koszty, skuteczność lobbingu atomowego i ostateczne przyjęcie przez Ministerstwo Gospodarki PPEJ, już w 2013 roku IEO komentował sarkastycznie (doceniając jednak skuteczność lobbingu atomowego) „OZE tańsze ale atom szybszy i skuteczniejszy w ubieganiu się o wsparcie”.

Odporność na koszty i podatność na lobbing są, zwłaszcza w przypadku miliardowych inwestycji i zamówień państwowych nieprzemijające, a sam temat budowy pierwszej EJ jest niezmiennie  aktualny. Już w poniedziałek należy się spodziewać kumulacji „promieniującego” lobbingu  na konferencji środowisk związanych z energetyką jądrową na konferencji pod prowokującym tytułem gwarantującym szerokie dotarcie do mediów „Promieniujemy na cała gospodarkę” (radioterapia czy skażenie radioaktywne?) organizowanej przez wiceministra energii Andrzeja Piotrowskiego, odpowiedzialnego też m.in. za promocję odnawialnych źródeł energii.
Konferencja o jeszcze nieistniejącym przemyśle – za który odpowiada ministerstwo ds. rozwoju i ministerstwo ds. nauki jest organizowanego przez wiceministra ministra ds. energii odpowiedzialnego za OZE i za ceny energii, w momencie gdy minister ds. energii odpowiedzialny za całokształt i bezpieczeństwo energetyczne  mówi o konieczności wstrzymania niezwykle drogiego programu jądrowego do czasu znalezienia finansowania, co z kolei żywo obchodzi  ministra finansów, który obecnie odpowiada też za  przemysł i strategię gospodarczą ... Dodatkowo wiadomo, że energetyka jądrowa dla polski oznacza import know-how, technologii i paliwa oraz uzależnienie się od dostawców i skazanie się na bycie podwykonawcą, a to z kolei oznacza pogorszenie bezpieczeństwa energetycznego i bilansu płatniczego.  Trudno się oprzeć wrażeniu, że konferencja z udziałem najwyższych rangą przedstawili administracji organizowana właśnie teraz ma pomóc wprowadzić ad hoc (czy boczną furtką) temat energetyki jądrowej do „Strategii na rzecz Zrównoważonego Rozwoju” (SOR),  zanim jeszcze powstanie nowa „Polityka energetyczna Polski” (PEP) z pełnym, zbilansowanym miksem z zeroemisyjnymi OZE i kosztami. Polskim firmom szukającym szans w energetyce jądrowej trzeba oczywiście życzyć jak najlepiej, ale też trudno wyobrazić sobie że akurat w technologii jądrowej, której gwiazda gaśnie, Polska stanie się światowym liderom. 

Mam nadzieję, że to niepozbawione sprzecznosci zapętlenie wyjaśnia skąd bierze się zagadkowy tytuł artykułu. Jak dotychczas oczywisty jest tylko niezmienny trend  - koszt energii z EJ rośnie i nie zatrzyma się na 100 Euro/MWh, koszty energii z OZE zeszły poniżej 100 Euro/MWh i dążą do 50 Euro/MWh, a koszy bilansowania nawet najbardziej pogodowo zależnych OZE nie przekraczają 5 Euro/MWh. Ani w 2020 roku, a z pewnością w 2030 roku koszty energii z EJ, z uwzględnieniem wszystkich składników "systemowych", w tym kosztów bilansowania mocy w systemie, nie będą niższe niż koszty energii z OZE, a w szczególności niż  referencyjne dla atomu w Polsce koszty energii z MFW. 

sobota, stycznia 14, 2017

Czy naprawdę smogowi winne są kominki?

Mamy zimowy smog, fakt. Kluczowe pytanie dotyczy co jest rzeczywistą przyczyną i jak zaradzić. W tle tego pytania jest inne – kogo obwinić i na czym zarobić. W walce ze smogiem zdecydowałem stanąć po stronie kominka, głównie z powodu słabości zarówno dowodów na jego winę jak i praktycznie dostępnych rozwiązań alternatywnych i substytutów.

Ministerstwo Energii proponuje transport elektryczny na węgiel i ogrzewanie elektryczne na sam węgiel i na współspalanie biomasy z węglem.  Węglowe przedsiębiorstwa ciepłownicze proponują przyłączenie do swojej sieci tych którzy jeszcze nie są przyłączeni. Lokalnie to przyniesie pewien efekt jeśli chodzi o pyły („pewien”, bo zastąpienie na siłę np. ogrzewania gazowego lub lokalnego OZE ogrzewaniem z centralnego źródła da per saldo efekt odwrotny), ale spalanie węgla i jego współspalanie  z biomasą  leśną (zawłaszcza mokrym drewnem iglastym) w dużych jednostkach to (poza mniejsza emisją pyłów) też wysoka innym miejscu emisja tlenków siarki, azotu, kancerogennych benzopirenów (węgiel i biomasa) i rtęci oraz CO2 (węgiel). Naraz wszyscy chcą walczyć z tym co widać nad kominem (pyły PM10) i co czuć (niedopalone węglowodory) i to co jest kancerogenne i jest mierzone (ułamek procenta powierzchni kraju), a nie o to czego nie widać nawet jak jest groźne (CO2) czy tego co nie jest wokół nas mierzone a jest zabójcze (np. związki rtęci).

Za mało krytykowane są niestandaryzowane paliwa (brak norm) bo to mogłoby być odczytane jako ryzykowany atak na polski węgiel o niestety niskiej jakość i na polskie drewno leśne w którym dominuje bogaty w żywice (źródło emisji furanów i związków chloru oraz dioksyn) surowiec z drzew iglastych na którym zarabiają Lasy Państwowe. Słusznie ostrze krytyki nakierowane jest na kotły rusztowe narzutowe, ręcznie obsługiwane, tzw. „kopciuchy”, w których oprócz węgla spalane są plastyki, obuwie gumowe (czasami Gazeta Wyborcza lub Nasz Dziennik, czyli wszyscy są winni) oraz silniki diesla, zwłaszcza w starych samochodach z wyciętymi filtrami. Dobrze że narasta świadomość społeczna w tym zakresie i że podejmowane są działania naprawcze przez rząd, samorządy oraz budzą się lokalne inicjatywy i oddolne ruchy  mieszkańców na rzecz czystego powietrza. 

Szkoda, że są to działania impulsowe, sezonowe (w znacznej części przeminą wraz z sezonem grzewczym) i że nie są wsparte długofalowym działaniem systemowym opartym na  solidnych  naukowych podstawach i rzetelnej edukacji, ale już dawno nic tak Polaków tak nie zaktywizowało jak tegoroczny smog i dawno jako społeczeństwo nie przeszliśmy tak szybkiego procesu uświadamiania sobie naszego dobrobytu od czystego powietrza oraz naszego komfortu życia od polityki ekologicznej.

Dlatego z pewną nieśmiałością wracam do sprawy kominków domowych na drewno, które w efekcie nazbyt powierzchownej oceny też znalazły się pod pręgierzem społecznej rewolucji antysmogowej, która jak każda rewolucja ma skłonność do lekkiej przesady. Mimo niesprzyjających okoliczności i nastrojów chciałbym stanąć w obronie kominków.

Red. Ewa Podolska przeprowadzając dzisiaj w TOK FM wywiad ze znanymi działaczami ruchu antysmogowego Piotrem Siergiejem i Jakubem Jędrakiem postawiła wprost pytanie czy  palenie drzewem w kominku jest zdrowe, bo nie produkuje CO2? W bardzo ciekawej audycji wspartej telefonami od słuchaczy  potwierdzono, że z kominkami, choć gdy są dobrze użytkowane to nie emitują CO2, siarki czy rtęci, też trzeba zrobić porządek i np. zwiększyć zużycie paliw kopalnych i do tego sektora  wpompować nakłady inwestycyjne na moce szczytowe i przetransferować zyski. Zasadniczym argumentem były wyniki zaledwie kilkugodzinnych pomiarów zapylenia w pomieszczeniach z kominkiem zarejestrowane na filmie Warszawskiego Alarmu Smogowego i opisane wcześniej m.in. w artykule Jakuba Chełmińskiego w Gazecie Wyborczej pod wiele mówiącym tytułem „Romantyczny smog z kominka, czyli jak fundujemy sobie smog pod własnym dachem”.  

Pomiar wykazał, że  norma na całodobowy (nie chwilowym bo takiej nie ma)  dopuszczalny -50 µg/m3 poziom zapylenia (PM10) w pokoju z kominkiem była kilkukrotnie okresowo przekraczana.  Pochwalić wypada  pomysł, że dobry bo pokazuje wprost ze nie tylko sąsiadom, ale i sobie możemy bezpośrednio szkodzić. A to znacznie lepiej działa na nasze poczucie odpowiedzialności niż świadomość że emitując CO2 stanowimy zagrożenie dla całego świata (wtedy bowiem ono się rozkłada na miliardy mieszkańców globu, a my prywatyzujemy doraźne zyski np. z nieponoszenia kosztów ochrony środowiska, a kosztami obciążamy dokładnie wszystkich). Dodam też, że doceniam podzielenie się wynikami nawet wyrywkowych pomiarów zapylenia udokumentowanych na filmie. Nie widziałem tego typu badań robionych przez zawodowych kominiarzy czy państwowe służby ochrony środowiska, a nawet szerszych badań (większa próba losowa i długookresowych) wykonywanych przez ośrodki naukowe. Naukowcy wolą pracować dla energetyki zawodowej bo ona płaci jak ma interes, a wtedy państwo dopłaca, gdy tymczasem Kowalski nie zapłaci, a państwo nie ma bezpośredniego interesu aby pokazać, że słabo działa.
  
Autorzy badań stawiają tezę, że na warszawskich willowych osiedlach takie jak zielona Białołęka (gdzie mieszkam i gdzie o tej porze czuję ciężki zapach siarki, czyli spalanego węgla) może być 30 tysięcy kominków, które w zasadzie należałoby wyłączyć. Przyznając że mam w domu kominek i będąc jednocześnie narażonym na wyziewy białołęckich kominów, nie zgadzam się jednak z daleko idącym uogólnieniem wniosków z w sumie wyrywkowych i amatorskich badań, bez ich weryfikacji statystycznej i naukowej. Dotyczy to zarówno interpretacji poziomów emisji, jej przyczyn w pokoju z kominkiem, wątpliwych alternatyw do kominków, jak i szerszych skutków jeśli chodzi o ewentualne proponowane rozwiązania prawne.
  • Źródłem emisji pyłów nie jest tylko samo palenisko.  Jest nim także tzw. sucha destylacja kurzu, która powstaje przy ogrzewaniu wysokotemperaturowymi grzejnikami np. elektrycznymi, wywołując konwencyjną cyrkulację kurzu obecnego w pomieszczeniu i u wielu reakcje alergiczne. Nie można zatem wyciągać wniosków z badania emisji pyłu z kominka nie porównując go z emisją w pokoju ogrzewanym w inny sposób
  • Kominki są użytkowane zazwyczaj tylko kilka godzin na dobę, a czasami tylko w szczytach zapotrzebowania na ciepło (siarczyste mrozy, gdy jest bardzo dobre spalanie i gdy właściciel kominka odciąża przeciążone w takich momentach w Polsce systemy elektroenergetyczny, gazowniczy czy ciepłowniczy). Nie można wyników chwilowego pomiaru zestawiać z normami dobowymi. Poza tym rozpalane okazjonalnie (zamiast kominków) szczytowe źródła elektrowni i ciepłowni też silnie kopcą.
  • Nie można wyciągać wniosków z badania kominka bez wcześniejszego badania jakości spalanego drewna. Nie chodzi tylko o to czy jest to drewno suche, ale czy jest to drewno liściaste i czy nie ma np. zanieczyszczeń i pleśni (np. na korze, drewno pozajakościowe). W wywiadzie była też mowa o tym, że w jednym z eksperymentów spalane było nie czyste suche drewno liściaste ale brykiety drzewne niewiadomego pochodzenia (wiemy jak zanieczyszczeniami może różnić się czysta szynka parmeńska od przemysłowo robionej kiełbasy lub pasztetu)
  • Jest też pytanie o alternatywę w postaci np. kotła węglowego. Jeżeli chodzi o kwestie ekologiczne to nie doświadczyłem (choć nie wykluczam) aby właściciele komików spalali w nich (w swoich pokojach dziennych) np. obuwie gumowe, odpady z warsztatu czy pety (takie rzeczy widziałem niestety w domowych kotłowniach węglowych), ale jeśli chodzi o niezależność ekonomiczną od monopoli i lokalne (samodzielnie, bez pomocy państwa zapewniane) bezpieczeństwo energetyczne to co możne pobić drewno jako paliwo w sytuacjach ekstremalnych?
  • Kominek dla nas ludzi gromadzących się od tysięcy lat wokół żywego ognia, pełni taką rolę tak jak świeca i wieczorna lampka  czerwonego wina (też uchodzącego za szkodliwe) przy wspólnej kolacji z bliskimi osobami.  Nie wzięcie aspektów społecznych nie jest błędem przy pomiarach, ale -przy zbyt daleko idących rekomendacjach- tak.
Nie zgadzam się z postulowanym mechanicznym zakazaniem przez warszawskich radnych w planowanej uchwale antysmogowej palenia drewnem w kominach.  Jestem za to za wprowadzaniem norm na drewno kominkowe, które powinno być chronione przed jego spalaniem  w elektrowniach i ciepłowniach węglowych, bo one do tego nie zostały zaprojektowane  (kominki tak i efektywniej edukują emisje CO2) i bezrefleksyjne  spalanie w nich drewna podnosi jego ceny i wtedy właśnie ludzie sięgają bo tanie substytuty.Wyeliminowanie kominków wcale nie będzie świadczyć o nowoczesności, ale raczej o małej wyobraźni i nazbyt wąskim patrzeniu na w sumie złożone sprawy na styku ekologii i energetyki. Tu trzeba lekarza rodzinnego, bo problem jest, ale nie chirurga, który wytnie coś co możne dobrze służyć i wstawi kosztowany i nie mający tej samej funkcjonalności  implant.

W słynnej książce Marc'a Elsberga „Blackout” totalna awaria systemu energetycznego przypada na okres zimowy, a bohaterem jest … kominek na drewno i agregaty prądotwórcze na drewno, będące w rękach nielicznych szczęśliwców (dzięki drewnu w tymże naukowym thrillerze najlepiej w Europe bez prądu radzili sobie ceniący na co dzień czyste powierzę Austriaccy) .

Czysta, bogata i innowacyjna Norwegia jest prawdziwym zagłębiem kominków i wielkiej kultury czystego palenia drewnem. W niezwykłej książce  Larsa Myttinga "Porąb i spal. Wszystko co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie" autor pokazuje jak mądrze gospodarować drewnem i jak się z nim trzeba obchodzić. Taka lub podobna książka – poradnik powinny trafić do każdego polskiego domu z kominkiem. Norwegowie mają tani własny niekomisyjny gaz i tanią zieloną energię z elektrowni wodnych, którymi się ogrzewają. Ale wśród regulacji mówiących, w co musi być wyposażony domek jednorodzinny, mają jedną bardzo mądrą: dom (ogrzewany elektrycznie lub gazowo) musi mieć drugie, zapasowe źródło energii, którym w praktyce jest  kominek. Dzięki temu Norwegowie radzą sobie z okresowymi klęskami żywiołowymi i odciążają system energetyczny w szczycie zapotrzebowania unikając blackoutów.

Przykład ceniących kominki i ekologię Norwegów jest znamienny. Po pierwszej części Pucharu Świata w Wiśle oraz Zakopanem Norwescy skoczkowie narciarscy pomiędzy pucharowymi weekendami w Polsce wrócili do swojego kraju kominków, a media podają,  że powodem takiej decyzji w trosce o ich formę jest nasz polski … smog, który okazał się silniejszym argumentem za wyjazdem niż nasza polska gościnność.

niedziela, stycznia 08, 2017

Pierwsza aukcja na energię z OZE i co z niej wynika

Pierwsza aukcja na wsparcie odnawialnych źródeł energii została rozstrzygnięta. Rząd zamierzał kontraktować energię z czterech koszyków aukcyjnych. W przeprowadzonej w piątek, 30 grudnia aukcji OZE za ważne uznano aukcje w trzech koszykach wyłącznie dla źródeł o mocy poniżej 1 MW, w których wsparcie ma dostać 140 projektów, głównie istniejące biogazownie rolnicze (7 projektów) i małe elektrownie wodne (49 projektów), a z nowych źródeł - słoneczne instalacje fotowoltaiczne  i pojedyncze  wiatraki (łącznie 84 projekty). 

W efekcie ma dojść do zakontraktowania 2,8 TWh energii, która ma być dostarczana do sieci od 2017 lub 2018 roku (inwestorzy na nowe źródła mają maksimum 2-4 lata na uruchomienie instalacji) przez kolejne 15 lat. Inwestorzy uzyskali w całym okresie możliwość wsparcia – sprzedaży energii za kwotę 1,1 mld zł, co oznacza, że średnia ważona cena zakupu energii, która może być zakontraktowana w wyniku przeprowadzonej aukcji wyniesie 400 zł/MWh (netto, tzn. po odjęciu od oczekiwanej ceny innych form pomocy publicznej z jakich część  właścicieli zwycięskich projektów skorzystała lub skorzysta i o tyle jest zobowiązana zmniejszyć oferowana cenę). Średnie ceny zwycięskich ofert (słowo „zwycięskich” nie musi być adekwatne do sytuacji w jakiej znaleźli się inwestorzy) w poszczególnych koszykach różniły się znacząco, podobnie jak poszczególne oferty:
Tyle zasadniczo wiemy wprost (lub możemy wyczytać)  z informacji publicznej przedstawionej przez Prezesa URE. Jest zatem pierwszy, skromny w swojej treści materiał, który może być podstawą oceny samej aukcji, ale przede wszystkim przepisów ustawy o OZE, na mocy których aukcja (kluczowy instrument wsparcia w ustawie) została przeprowadzona. Wnikliwej ewaluacji wyników pierwszej (de facto testowej) aukcji (kluczowych dla dalszej eksploatacji systemu) powinno dokonać Ministerstwo Energii, które jednocześnie  jest faktycznym autorem przepisów. Ocena  dokonana przez oferentów sprowadzi się generalnie do odwołań do URE od ogłoszonych wyników (i ew. pozwów). Być może głównym powodem odwołań będzie fakt, że platforma aukcyjna nie działała „optymalnie”, jak okresowe problemy techniczne z dostępem do platformy zostały eufemistycznie, ale w sumie trafnie nazwane. Nie to jednak powinno być przedmiotem ewaluacji i najważniejszym powodem zainteresowania opinii publicznej tematem. Zasadniczym pytaniem jest to, czy aukcje w obecnej formule mają sens i jak efekty pierwszej aukcji przełożą się na koszty dla końcowego odbiorcy oraz osiągnięcie celu w zakresie OZE w roku 2020 (co jest, także uwzględnione w ustawie OZE, jedynym celem istnienia tego instrumentu wsparcia). 

Gdyby okazało się, że istnieją tu wątpliwości, nadal możliwe jest podjęcie skutecznych działań naprawczych przed ogłoszeniem aukcji w 2017 roku, która – zgodnie z projektem rozporządzenia Rady Ministrów ma opiewać na 12-krotnie większą kwotę  i może zarówno nie przynieść oczekiwanych inwestycji, które mają pomóc wypełnić zobowiązania Polski w zakresie OZE na 2020 rok, jak i spowodować nadmierne koszty. Może też doprowadzić do zniszczenia rynku energii z OZE i rynku drewna przez technologie współspalania biomasy z węglem oraz na lata zablokować w Polsce rozwój OZE. Należy też podkreślić, że ze względu na uznaniowy wybór koszyków aukcyjnych, pierwsza aukcja może zupełnie nie być reprezentatywna dla całego przyszłego systemu i w sposób oczywisty preferowała niektóre technologie, a nowa aukcja może przynieść zupełnie nowe pokusy i wyzwania.

W obecnej strukturze zarządzania aukcyjnym systemem wsparcia OZE, do pełnej informacji na temat ofert wygrywających ma dostęp jedynie URE i Ministerstwo Energii – użytkownicy końcowi mogą jedynie grzecznie zapłacić koszty jakie dostawca energii przedstawi im na rachunku. Nb rachunku też nieszczególnie przejrzystym dla przeciętnego odbiorcy..  Zewnętrzne skutki testowej aukcji  z 2016 roku nie są ani przejrzyste, ani imponujące, ani zachęcające.  Otwarto procedurę kontraktowania jedynie na 38% wolumenu energii ustalonego i tak na wręcz symbolicznym poziomie w poprzednim rozporządzeniu Rady Ministrów i - także z uwagi na odliczoną, wcześniej udzieloną pomoc publiczną - wydano zaledwie 29% ustalonego budżetu. Innymi słowy dużym wysiłkiem wsparto margines rynku, który już wcześniej otrzymał niewiele obecnie (z woli rządu) warte publiczne wsparcie.  Syntetyczne podsumowanie i spodziewane rezultaty całej aukcji (wsparte szacunkami autora) zestawiono w formie tabeli poniżej:
Nawet jak na test, to relacja efektów do nakładów (środków i straconego czasu) jest wysoce niekorzystna. A gdzie są dodatkowe korzyści: tworzenie perspektywy rynku dla innowacji, wprowadzanie technologii nieobecnych dotąd na rynku, wsparcie dla działań, które mogą zaprocentować w długoterminowym horyzoncie czasowym? 

Rozstrzygnięcie pierwszej aukcji pozwala mieć zaledwie nadzieję, że w najbliższych 2 latach dotychczasowe moce zainstalowane w OZE wzrosną o ok. 70 MW (jedynie 7% średnich przyrostów mocy OZE z ostatnich lat), a udział energii z OZE wzrośnie o 0,5%. Jednocześnie znacząco (o 90% w stosunku do grudnia 2016 roku), wzrosną koszty energii z OZE w porównaniu do systemu zielonych certyfikatów i umiarkowanie (o 7%) w porównaniu do błękitnych certyfikatów dla biogazu rolniczego. Choć oferenci znają w tej chwili swoją cenę na 15 lat, nie znaczy to jednak, że znaleźli się w systemie aukcyjnym w komfortowej sytuacji, bo obciążeni zostali szeregiem nowych zobowiązań zagrożonych karami, w tym obowiązkiem dostarczenia określonych wolumenów energii, bez względu na warunki pogodowe, hydrologiczne, zmiany klimatyczne, czy zmiany cen substratów do biogazowni. Wzrost  cen energii z OZE w efekcie obecnej aukcji może realnie w ciągu dwu lat podnieść opłatę OZE na rachunkach odbiorców energii o 0,6 zł/MWh, choć akonto na rachunek Zarządcy Rozliczeń S.A. (spółka Ministra Energii)  będzie zbierana w 2017 roku w wymiarze 3,7 zł/MWh (czyli kolejny „parapodatek”).

Koszty przeprowadzonego testu po stronie inwestorów, którzy musieli dostosować się do niezwykłych wymagań były olbrzymie, a  znaczna cześć wysiłku poszła na marne. Z jednej strony z inicjatywy rządu uchwalona została ustawa o zmianie niektórych ustaw w celu poprawy otoczenia prawnego przedsiębiorców, a z drugiej przedsiębiorcom branży OZE dołożono z okładem nowych obciążeń  biurokratycznych, z myślą nie  nich, ale o tym aby ręcznie sterować rynkiem. Olbrzymie koszty generowane są też na szczeblu administracji centralnej (ME, URE). Przed nami spory z URE (zaangażowanie systemu sądowniczego), kontrole URE (w szczególności w zakresie pomocy publicznej), biurokracja uderzająca w inwestorów i problemy na styku Sprzedawca Zobowiązany- Zarządca Rozliczeń - Operator energii z OZE.  Równolegle działa już sprawdzony i notyfikowany w 2015 roku w Komisji Europejskiej  system zielonych certyfikatów, na którym świadomie rząd nie podejmuje interwencji, co uderza w działające na nim podmioty, które uznaniowo tylko mogą przejść w system aukcyjny. Przy obecnym tempie i wolumenach ogłaszania aukcji "migracyjnych" i modernizacyjnych" (jeszcze nie zweryfikowanych w praktyce) proces ten może potrwać latami, generując niepotrzebne koszty, pogłębiając problemy z podwójnym finansowaniem (pomocą publiczną) i wzmagając niepewność na rynku.

Koszty funkcjonowania obu systemów się dodają, ale system zielonych certyfikatów jest tańszy administracyjnie (struktura już istnieje) i po usprawnieniach mógłby dostarczyć energię po niższym koszcie, niż system aukcyjny w obecnej jego wersji, bez tworzenia dodatkowego aparatu biurokratycznego. Istnieją poważne obawy czy rząd dokona pogłębionej analizy sytuacji (po zmianach wprowadzonych w 2016 roku to już nie są jedynie pułapki i błędy poprzedniego rządu) i czy zwiększy przejrzystość, efektywność i przewidywalność systemu. Wielkim zaniedbaniem rządu było zwlekanie w notyfikacją systemu aukcyjnego, przez co w dalszym ciągu niepotrzebnie ryzykują i skarb państwa i inwestorzy. 

Najwyżej trzeba ocenić fakt, ze przedsiębiorcy się uczą i próbują działać w nieprzewidywalnym, określanym ad hoc otoczeniu politycznym i regulacyjnym. Okazuje się ze system pomocy publicznej, przy braku notyfikacji prostych rozwiązań, to obecnie największe wyzwanie stojące przed polskimi inwestorami, którzy w stosunku do inwestorów z innych krajów szerzej korzystają z pomocy publicznej na etapie inwestycji (dotacje).  Przykładem jest tu Polska Grupa Biogazowa,  która zgłosiła skutecznie 7 biogazowni rolniczych, korzystających  wcześniej z systemu wsparcia inwestycyjnego, ale nawet po uwzględnieniu pomocy publicznej i obecnie wysokiej ceny błękitnych certyfikatów przeniosła swoje projekty do systemu aukcyjnego z zyskiem  i większą szansą na uniknięcie skutków retroaktywnych zmian w prawie (możliwych  zastrzeżeń KE do wsparcia dla biogazowni wychodzącego poza już notyfikowany system zielonych certyfikatów).

Cieszą 84 projekty fotowoltaiczne i małe wiatrowe w tajemniczym koszyku aukcyjnym „inne”. Uzyskane ceny są wyższe  niż w ostatnich aukcjach w Niemczech ale koszty (podatkowe, finansowe i technologiczne) też są wyższe. Z listy skutecznych oferentów (firmy prywatne) można wyczytać, że sektor fotowoltaiczny w sposobie działania upodabnia się do sektora wiatrowego z lat 2006-2012. Projekty przygotowują deweloperzy i oni występują o wsparcie , a następnie albo sami stają się inwestorami albo sprzedają gotowe projekty inwestorom. Informacja publiczna podana przez URE jest bardzo uboga (brak informacji o rodzajach projektów i skali pomocy publicznej, a szkoda, bo wtedy część rynku nie zna pasma realnych kosztów), ale w oparciu o istniejące dane można się obawiać czy wszystkie projekty zostaną zrealizowane. Niepokoić może przyjęty niski współczynnik degradacji wydajności ogniw fotowoltaicznych w kolejnych latach, przy stosunkowo niskich cenach za energię (zapewne jest to skutek przyjęcia niskich nakładów inwestycyjnych - niższych niż mogą byc wymagane w systemie obowiązkowych corocznych kontyngentów energii) oraz widoczne wyhamowanie tempa spadku kosztów systemów fotowoltaicznych. System aukcyjny może stanowić też problem dla polskich producentów modułów. Dopiero za kilka lat może okazać się, czy inwestycje, które aukcję wygrały, faktycznie dostarczą zadeklarowaną ilość energii i tym samym wniosą oczekiwany wkład w cele na rok 2020 i czy analogicznie do sektora wiatrowego projekty ostatecznie nie trafią po zaniżonej cenie w ręce państwowych koncernów.

Zarządzający systemem wsparcia powinien widzieć cały sektor OZE i komplementarność  różnych systemów wsparcia adresowanych do poszczególnych segmentów rynku.  Nie można efektywnie zarządzać tylko ustawiając „poprzeczkę” wolumenową i nie wyciągając na bieżąco wniosków z działania systemu.

Pilnego i pogłębionego przeglądu  i weryfikacji danymi z aukcji testowej oraz kompleksowej oceny wymaga cała ustawa o OZE wraz z rozporządzeniami i  projektami rozporządzeń dotyczących systemu aukcyjnego. Powinna to być otwarta, przejrzysta weryfikacja w  oparciu o ankietę wspartą niezależną analizą i szerszymi  konsultacjami społecznymi. Nie da się tego właściwie zrobić, bez jednoczesnej dyskusji nad miksem energetycznym 2020-2040 i bez rzetelnej oceny skutków regulacji.  W interesie Ministerstwa Energii i jakości pozyskanej wiedzy jest to, aby aukcję testową wykorzystać do poprawy regulacji w sektorze OZE i aby nie była to kolejna akcja marketingowa i PR obliczony na uzasadnienie wcześniej podjętych decyzji.