poniedziałek, stycznia 26, 2015

Kto i dlaczego boi się prosumenta?


Słowo prosument (aktywny konsument), wprowadzone w 1980 przez Alwina Tofflera („Trzecia fala”, rozdział „Ku Słońcu”), już od ponad 30 lat funkcjonuje w światowym słownictwie, ale jeszcze chyba nigdzie nie wywołało takiego wręcz przerażenia w oczach tzw. decydentów i tradycyjnych przedsiębiorstw energetycznych jak w naszym kraju. Warto przypomnieć, że do krajowego  obiegu trafiło właśnie w kontekście energetycznym, razem z „prosumenckim” projektem ustawy o OZE z 2012 roku. Ten właśnie strach przed rynkiem i tym co nowe spowodował diametralną zmianę projektu ustawy, ale nie oddalił zagrożenia dla establishmentu  energetycznego, bo skrystalizował opinię i połączył środowiska zwolenników energetyki prosumenckiej po ulotnym dotknięciu idei prosumeryzmu niemalże trzy lata temu.

Bój idzie o to,  czy obywatel zostanie wtłoczony w model biznesowy państwowego monopolu  i sprowadzony do roli biernego odbiorcy energii i płatnika. Zadecydują o tym losy tzw. poprawki prosumenckiej do ustawy OZE w Senacie. O tych co się boją narodzin  prosumenta i ich działaniach prewencyjnych i proaborcyjnych napiszę dalej. Warto wcześniej pokazać kontekst tej batalii.

W 2012 roku w czasie podróży służbowej po północno-wschodnich województwach, na stacji benzynowej podsłuchałem rozmowę dwóch młodych rolników. Nie rozmawiali wcale o szukaniu żony, w czym dopiero od niedawana pomaga im popularny program telewizyjny, ale o szukaniu sposobu na to aby produkować energię w swoich rozwojowych gospodarstwach.- gdzie nośniki energii to najbardziej znaczący w całej UE czynnik produkcji, gdzie są najwyższe przerwy w dostawach energii elektrycznej, a oni chcieliby skorzystać z możliwości jakie miał im dać ówczesny projekt ustawy o OZE. W 2013 roku rozmawiałem z działaczem społecznym i gospodarczym, szefem jednego z regionalnych związków pracodawców należących do konfederacji Lewiatan. Powiedział, że razem z pozbawionymi alternatywy energetycznej obywatelami oraz najbardziej obciążanymi rosnącymi kosztami energii małymi firmami, podążamy tam gdzie zniknie klasa średnia i gdzie ostatecznie upadnie mit polskiego przedsiębiorcy, małej produkcji, małych warsztatów, bo tylko duże firmy wynegocjują niższe koszty energii i ulgi, dokonując działa zniszczenia tych małych. Twierdził, że klasy średniej nie da się zbudować w systemie etatystycznym, w którym jedyne dobrze płatne i chronione miejsca pracy są w państwowych koncernach. Na przełomie 2013 i 2014 roku rozmawiałem ze znanym samorządowcem, który postawił tezę, że w Polsce za przyszłość nie odpowiada już nikt, a szczególnym przypadkiem krótkowzroczności są decyzje w energetyce sprowadzające się do chęci „załapania się” dzisiaj, w  stylu iście socjalistycznym, na duża centralną inwestycję, która jest tym atrakcyjniejsza dla decydentów i związanych z nimi beneficjentów, im dłużej realizowana i im droższa.  W 2014 roku środowiska naukowe podniosły problem braku innowacyjności, a ekonomiści sformułowali problem pułapki średniego dochodu, którego w ciągu najbliższych 10–15 lat nie da się w Polsce pokonać  bez stworzenia odpowiednich regulacji uwalniających już teraz  aktywność obywateli  i potencjał małej przedsiębiorczości.

W listopadzie 2014 pojawił się raportu GUS wskazujący ze schodzimy  ze ścieżki realizacji celu 15% udziału energii z OZE w zużyciu energii w Polsce w 2020 roku, a wkrótce pojawiło się oświadczenie rzecznika Trybunału Sprawiedliwości UE,  że z powodu niepełnego wdrożenia  dyrektywy UE o promocji OZE będzie Polsce zasądzona kara. Komisja Europejska doszukała się wcześniej rażącej nadmiarowości wsparcia zaadresowanego bezpośrednio dla państwowych  koncernów energetycznych w dotychczasowym systemie wsparcia OZE oraz w połowie 2014 roku przyjęła nowe zasady pomocy publicznej na lata 2015-2020, w których preferuje tzw. taryfy gwarantowane (FiT) dla najmniejszych producentów energii, aby tym najmniejszym umożliwić dostęp do rynku energii. 

Dopiero  25 listopada ub. roku na posiedzeniu podkomisji nadzwyczajnej Sejmu ds. ustawy o OZE, grupa posłów  różnych klubów, którą reprezentuje poseł PSL Artur Bramora (sekretarz klubu) zgłosiła poprawkę, która ma umożliwić wprowadzenie taryf gwarantowanych FiT dla najmniejszych wytwórców energii, przyszłej kasy prosumentów: właścicieli  domów, rolników, mikro-przedsiębiorców, przedstawicieli wolnych zawodów i samorządowców, nie dyskryminując nikogo i przynajmniej częściowo wyrównując szanse dostępu do instrumentów wsparcia OZE, z których teraz korzystają  praktycznie już tylko krajowe koncerny energetyczne. Jeżeli ustawa zostanie ostatecznie uchwalona w wersji z poprawką, środowiska przyszłych prosumentów nie będą czekać na puchnące budżety planowanych w energetyce wielkoskalowych inwestycji typu socjalistycznego i przesuwane terminy ich realizacji. Są w stanie szybko „wziąć sprawy w swoje ręce” i sprawdzoną  metodą „jak czegoś państwo nie potrafi to zrób to sam taniej i szybciej”  mogą rozwiązać znaczną część naszych problemów społeczno-gospodarczych, których wybrane tylko przykłady przytoczone są na początku  niniejszego tekstu.

Sejm dokonał historycznego zwrotu w pracach nad ustawą i w głosowaniu w dniu 16 stycznia (tzw. trzecie czytanie projektu ustawy) uchwalił ustawę wprowadzając do niej powyższą poprawkę. Otwarta została tym samym droga do budowy najbardziej innowacyjnego filara nowoczesnej energetyki jakim jest mikrogeneracja i energetyka prosumencka. 

Tak się stanie faktycznie gdy poprawka uzyska akceptację Senatu i Prezydenta. Wobec realizowanej pro-obywatelskiej formy prezydentury trudno sobie wyobrazić aby idea stojąca za energetyką obywatelską i poszerzaniem obszarów wolności nie spotkała się z pełną aprobatą  Prezydenta Komorowskiego. Poprawka daje obywatelom możliwość wyboru. Po 25 latach wolności chodzi o realną możliwość wyboru pomiędzy kupowaniem energii od dostawcy, sprzedażą własnej energii z domowej mikroinstalacji do sieci lub produkcję na własne potrzeby. Podobnie wypowiada się marszałek Senatu Bogdan Borusewicz i szereg senatorów, ale stanowisko Senatu jako Izby Wyższej, w tej- wydawałoby się oczywistej sprawie –oczywistym nie jest. Pomijam kwestie stricte polityczne,  które nie będą z pewnością w tej sprawie bez znaczenia. Ale największym problem będzie zapewne zrozumienie istoty poprawki prosumenckiej i właściwa informacja.

Poprawka prosumencka jest najprostszym elementem niezwykle niezrozumiałej, rozwlekłej i napisanej w języku urzędniczym ustawy.  Warto przypomnieć, że chodzi w zasadzie o powrót do dyskutowanej od 2012 roku idei wprowadzenia taryf gwarantowanych FiT, ale teraz chodzi o wersję znacznie skromniejszą. Jest ona dostosowana ekonomicznie do obecnych warunków (dostosowanie wysokości taryf dla mikroinstalacji OZE), wprowadza znaczne ograniczenie zakresu mocy objętej systemem wsparcia do 10 kW (wersja projektu ustawy z 2012 roku oferowała FiT dla instalacji do 200 kW ), z dodatkową preferencją dla najmniejszych źródeł do 3 kW, ale z ograniczaniem łącznej mocy mikroźródeł do 800 MW w 2020 roku. Autorom poprawki chodziło bowiem o to,  aby mechanizm wsparcia nie był nadmiarowy, był elastyczny (odwołanie do możliwości interwencji ministra gospodarki),  powszechnie dostępny, aby była różnorodność technologiczna, która sprzyja powszechności i efektywności (każdy właściciel domu, gospodarstwa rolnego, czy małej firmy może sobie dobrać odpowiedni dla niego rodzaj mikroinstalacji) i niższym kosztom bilansowania mocy ze źródeł pogodowo zależnych (różne źródła o różnych profilach produkcji). Ponadto,  zmniejszeniem kosztów sieciowych, czemu dodatkowo sprzyja preferowanie mocy poniżej 3 kW (łatwość przechodzenia na wysokie wskaźniki autokonsumpcji energii i ograniczanie strat) oraz nie objęcie systemem wsparcia źródeł powyżej 10 kW (brak istotnych kosztów rozwoju sieci). Poprawka wraz z uzasadnieniem jest sformułowana w sposób przejrzysty i prosty, opiera się na sprawdzonych najszerzej na  świecie i przemyślanych rozwiązaniach, nie zawiera nadmiarowości wsparcia  oraz ma wbudowane mechanizmy kontroli kosztów.

Okazuje się jednak, że senatorowie dostali zupełnie inną „korporacyjną” wykładnię poprawki, od kogoś kto się na energetyce niewątpliwe zna, ale jeszcze lepiej zna model biznesowy własnej firmy. Chodzi o pismo prezesa największej państwowej firmy energetycznej PGE - jest do pobrania na stronie Senatu, który chce sam (jego firma), razem z urzędnikami zadbać o zaopatrzenie (niemalże) wszystkich odbiorców w energię.

Nie wiem jaki tytuł ma PGE do zajmowania się sprawą prosumentów i informowania o swoich przemyśleniach senatorów RP. Z tego co wiem, sama grupa energetyczna nie jest prosumentem. PGE nie jest też ministerstwem ds. polityki społecznej, a wyraża troskę o cenę energii dla odbiorców końcowych i zjawisko biedy energetycznej;  nie ma kompetencji ministra finansów, a wypowiada się o „wolnych środkach mieszkańców domów jednorodzinnych”, które rzekomo miałyby być źle zainwestowane (tak jakby jedynie fachowcy z PGE potrafili);  nie ma kompetencji ministerstwa gospodarki, a twierdzi że przy mikroinstalacjach rozkwitnie import zagranicznych technologii. PGE w sposób bezprecedensowy politycznie straszy senatorów spadkiem zużycia węgla kamiennego w efekcie zbudowania do 2020 roku 800 MW mikroinstalacji, ale już nie wspomina w portfolio 1800 MW własnych dużych projektów wiatrowych, ani o pierwszych 3 GW w elektrowni atomowej.  Kim jest zatem PGE? Jedyna możliwa w tej sytuacji odpowiedź: PGE jest rządem!

Przy okazji odbywającego się właśnie w Davos kolejnego Światowego Szczytu Ekonomicznego, gdzie doprawdy trudno odróżnić szefów firm od szefów rządów, wydany został raport „The global competitiveness report 2014-2015”, konsultowany miedzy innymi przez NBP. Polska w raporcie najgorzej wypada w ocenie wskaźnika „Burden governmental regulation”  opisującego prawne bariery da rynku (117 pozycja na 144 krajów).  Wyprzedzają nas kraje bardziej rozwinięte i stosujące silne ograniczenia administracyjne  w dostępie do środowiska, np.  Niemcy (nb. stosujące np. taryfy FiT) są skalsyfikowane na 55 miejscu, a wielka Brytania na 37.  Rządy PGE doprowadziłyby  do tego, że z uwagi na bariery regulacyjne przynajmniej w obszarze prosumeryzmu wszyscy aktywni  konsumenci wyjeżdżać będą dalej zagranicę, a ci bierni będą już bez szemrania płacić PGE za usługi.

Czy PGE, przy całej swoje sile ekonomicznej,  pisząc w sprawie energetyki mikroprosumenckiej do Senatu jest wiarygodne, poddaję pod indywidualną ocenę czytelników i senatorów. Czy byłoby wiarygodne pisząc ocenę ustawy o ochronie zdrowia?  Raczej nie. PGE nie jest  think-tankiem czy ośrodkiem analitycznym. Pisząc do Senatu w sprawie poprawki prosumenckiej z limitem wsparcia od 800 MW, straszy senatorów 10 GW mocy rzekomo możliwymi do zbudowania także w Polsce w samej tylko fotowoltaice w to ciągu jedynie  paru lat (przy limitach wsparcia w poprawce do 3 i  do 10 kW mocy musiałoby to być 2 mln instalacji!). PGE powołując  się na Instytut Energetyki Odnawialnej (IEO) twierdzi,  że wysokości taryf początkowych dla instalacji o mocy  3 kW (0,75 zł/kWh) są za wysokie, bo IEO w swojej analizie z 2013 roku dla MG –link do strony IEO wskazał na cenę 0,6 zł/kWh jako właściwą. Ale nie raczy zauważyć, że koszt 0,6 z/kWh był podany jako średni dla instalacji o mocy 100-1000 kW, a nie 3 kW. Tymczasem analizy IEO z 2012 roku podawały, w innej ekspertyzie dla MG – link do strony IEO, że wtedy koszt energii ze źródeł fotowoltaicznych w Polsce o mocach 1-100 kW wynosił jeszcze 1,1 zł/kW…. 

Zainteresowanych odsyłam do najnowszej analizy ekonomicznej poprawki prosumenckiej przygotowanej w Instytucie Energetyki Odnawialnej  - link do strony IEO .

PGE to największa i niewątpliwe ważna dla kraju grupa, i dysponuje wiedzą w obszarze swojego podstawowego biznesu. Ale nie byłoby dobrze dla kraju gdyby PGE nim rządziła, albo z przyzwoleniem rządzących, przerażona siłą nowych technologii i widmem konkurencji blokowała dostęp do rynku wszystkim innym, a zwłaszcza tym najmniejszym.  Silne i wystraszone zwierzęta bywają niebezpieczne i wtedy atakują także poza swoim terytorium. Mam nadzieję że Senat wykaże się wystarczającą odwagą i mądrością.

poniedziałek, stycznia 12, 2015

Dlaczego taniej oznacza drożej? Skutki monopolizacji rynku energii i erozji systemu wsparcia OZE



Czy można wskazać kraj w którym po 10 latach urynkawiania branży energetyki odnawialnej ceny energii ciągle rosną? Czy mogą rosnąć ceny w branży w której ostatnia dekada przyniosła wdrożenia wielu spektakularnych, światowych  innowacji technologicznych i która korzysta z technologicznej krzywej uczenia się?  Czy jest możliwym aby, w restrykcyjnych warunkach udzielania pomocy publicznej UE, wsparcie kierowane do branży OZE (na rzecz ochrony środowiska) trafiało ostatecznie do sektora węglowego?  Na gruncie klasycznej myśli ekonomicznej trudno byłoby odpowiedzieć twierdząco na każde z ww. pytań,  a tym bardziej na wszystkie pytania łącznie. Ale okazuje się, że w warunkach monopolu państwowego wszystko to co wygląda na herezję ekonomiczną  jest możliwe i jest realizowane w praktyce w pełnym zakresie pod szczytnymi sztandarami rzekomej ochrony rynku, niskich cen energii, konsumentów i klimatu łącznie. W związku z tym, że w aktualnej sytuacji w energetyce wszystko jest możliwe, powstaje pytanie czy energetyka odnawialna nie stanie się po raz kolejny ofiarą złożoną korporacjom energetycznym w obliczu koniecznego dalszego dofinansowania energetyki węglowej i zapowiedzianej  konsolidacji państwowych koncernów energetycznych.

Odżył pomysł kolejnego etapu  konsolidacji krajowej energetyki oraz energetyki i górnictwa . Teoria ekonomii, w tym ostatni laureat ekonomicznego Nobla, twierdzi, że przynajmniej do momentu rozbudowy połączeń międzynarodowych, kolejna konsolidacja energetyki w Polsce oznacza dalszy wzrost cen i węgla i energii elektrycznej dla konsumentów. Gdy w końcu zwiększone zostaną  techniczne  możliwości obrotu energii z UE, taka „konsolidacja” oznaczać może upadek całej krajowej energetyki, bo kosztów dalej już się nie da „przepychać” w sensie czasowym „do przodu” (na kolejne lata) i w sensie strukturalnym „do góry”  (na bardziej naiwnych udziałowców naszych championów energetycznych i bezbronnych podatników). Dalsza konsolidacja oznaczałaby bowiem że w celu zaopatrzenia w energie  formalnie tworzymy  „Rząd sp. z o. o.”, czyli dochodzimy do absurdu...

Przed zjadaniem przez energetykę własnego ogona ostrzegałem już w 2010 roku, wierząc początkowo, że po doświadczeniach z konsolidacji elektroenergetyki w 2006 roku i wypaczeniach – jak dowodził też na blogu „odnawialnym” jednej z jej autorów - przyjdzie czas na naukę i opamiętanie. Potem (wpis „Dyskretny urok monopolu państwowego w energetyce”)  już tylko przez krótki okres można było wierzyć w nieugiętą postawę UOKIK niezłomnej Pani prezes Krasnodębskiej-Tomkiel. Potem, pod hasłami „taniej energii”, w tym „obniżania kosztów wsparcia dla OZE” – por. wpis „Jak premier Tusk zaoszczędził miliardy złotych na OZE”) była już tylko równia pochyła prowadząca praktyczne do renacjonalizacji energetyki, na zasadzie "czym gorzej w energetyce tym większe uzasadnienie do ręcznego sterowania". Choć nie ma żadnej wiarygodnej teorii ekonomicznej która dawałoby podstawy do twierdzeń, że upaństwowienie (monopolizacja) jest dobre dla konsumentów energii, to jednak  wyjątkowo dobrze się trzyma retoryka kolejnych rządów , że  w polityce energetycznej chodzi o „urynkowienie energetyki” i „tanią energię elektryczną dla firm i dla obywateli”. 

Można by łatwo przywołać szereg zestawień międzynarodowych pokazujących jak zmieniały się ceny energii w krajach w których po 2007 roku postawiono na zróżnicowanie podmiotowe i technologiczne w energetyce oraz w tych, w których tworzono państwowe monopole. W całej UE koszty wytwarzania energii elektrycznej w latach 2008-2012 spadły o 4% , przy szybkim wzroście udziału energii z nowych, a wiec początkowo droższych technologii OZE.
W Polsce ceny w tym czasie ceny hurtowe energii elektrycznej wzrosły o 66%, ze 120 zł/MWh do 200 zł/MWh, przy wzroście wykorzystania OZE dokonanym w oparciu o najbardziej prymitywną, teoretycznie  „najtańszą”  technologie współspalania biomasy z węglem w elektrowniach będących w rękach koncernów energetycznych.  Współspalanie w wydaniu krajowym to przykład znanej, klasycznej patologii, ale warto dodać, że  niczym nieuzasadnionego dodatkowego wsparcia w latach 2006-2014 korzystały też zamortyzowane, duże elektrownie wodne, w tym przede wszystkim należące do krajowych koncernów energetycznych 16 elektrowni, zbudowanych w latach 1912-1970 (po tym okresie tylko dwie w latach 2001-2004 zostały zmodernizowane).

Co dla cen energii oznacza tworzenie polityki, regulacji „pod państwowe monopole” najlepiej widać właśnie na przykładzie rynku energii z OZE, na którym niejako z definicji powinno działać wielu niezależnych wytwórca energii i którego, wydawałoby się, nie można zmonopolizować, i gdzie ceny powinny tylko spadać. Według analityków banku LAZARD , w latach 2009-2014 średnie koszty energii (LCOE) wytwarzanej w nowych technologiach OZE na świecie (perspektywa amerykańska) spadły o niemalże 60% w przypadku energetyki wiatrowej (z maksimum 350-500 zł/MWh w 2009 roku do 250 zł/MWh obecnie) i o niemalże 80% w przypadku elektrowni fotowoltaicznych (z ok. 1 000-1 200 zł/MWh do maksimum 260 zł/MWh.

Tymczasem w Polsce nawet ta nisza rynkowa została opanowana przez koncerny energetyczne, a ceny energii z OZE (suma cen energii i zielonych certyfikatów) cały czas rosną. Średnie ceny energii elektrycznej w latach 2006-2014 (od momentu pełnego wdrożenia systemu wsparcia energii elektrycznej z OZE) i wysokość opłaty zastępczej w Polsce (tylko o ok. 15% poniżej tej kwoty oscylowały średnie wartości świadectw pochodzenia) przedstawia rysunek (opracowanie własne, źródło TGE, URE, IEO).
W latach 2009-2014 średnia cena sprzedaży energii z OZE do sieci (ceny bieżące) wyniosła 188 zł/MWh. Średnia wartość opłaty zastępczej wyniosła 281 zł/MWh, a średnia wartość certyfikatu w transakcjach pozasesyjnych – 242 zł/MWh. Oznacza to, że więksi inwestorzy mogli liczyć na przychody rzędu 420 zł/MWh. W latach 2006-2014 średnia cena płacona efektywnie za energię z OZE w Polsce wzrosła (!) o 6%. Uznany za „rynkowy” system wsparcia energii z OZE w Polsce (zielone certyfikaty) wprowadzony tam gdzie rynek nie został rozwinięty (mała liczba podmiotów i gdzie 90% rynku znajduje w rękach państwowego monopolu)  nie pozwala na inwestycje w nowe technologie o spadających kosztach, utrudnia dostęp do rynku niezależnym producentom energii, a regulacje utrwalają strukturę uczestników rynku, w której coraz bardziej dominują koncerny państwowe będące jednocześnie przedsiębiorstwami zobowiązanymi do odpowiednich udziałów energii z OZE (sprzedawcy energii – spółki obrotu) i zarabiającymi na certyfikatach (spółki wytwórcze).

Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się np. w Niemczech, gdzie obowiązuje system stałych taryf (ang. feed-in tariff, FiT ) na odbiór energii z OZE, który jest uzależniony od mocy źródła i technologii i który preferuje innowacyjność i tworzy rynek niezależnych producentowi energii. W takich warunkach, pomimo że nowe technologię oznaczają to też wyższe koszty początkowe, średnie ceny taryfy FiT na energię w latach 2009-2014 spadły o ponad 50-70%. Najbardziej spektakularnie z początkowo najdroższych źródeł fotowoltaicznych (czterokrotnie i zrównały się z taryfami dla źródeł wiatrowych). Ilustruje to rysunek poniżej (dane dzięki uprzejmości dr Andrzeja Ancygiera).
W efekcie prowadzonej polityki  Polska staje się jednym z krajów o najwyższych cenach płaconych za energię z OZE, krajem o niemalże najmniejszej w UE liczbie technologii obecnych na rynku (brak różnorodności technologicznej) i  niewielkiej liczbie instalacji (trzy rzędy wielkości mniej wytwórców  energii  z OZE niż w Niemczech). Nosi to znamiona czystego monopolu tworzonego zupełnie nieoczkowanie w ramach unijnych ram deregulacyjnych. Dlaczego tak się dzieje?

Polski rząd tak tworzy regulacje, aby państwowe koncerny energetyczne mogły, także w przypadku OZE, korzystać z renty monopolistycznej i  zawyżonych kosztów  systemu wsparcia. Chodzi tu nie tylko o dotychczasowe nadmiarowe wsparcie dla współspalania i energetyki wodnej, ale o dalsze wspieranie wąskiej grupy technologii wielkoskalowych w które inwestować mogą koncerny, w tym duże elektrownie na biomasę, współspalanie „dedykowane”  i duże farmy wiatrowe.  Temu służyć będzie procedowana w Sejmie ustawa o OZE z uchodzącym też za „rynkowy” (podobnie jak zielone certyfikaty) systemem aukcyjnym, ale wprowadzanym za wcześnie na ułomnym rynku, na którym zostanie kilku zaledwie liczących się graczy (może nawet paru jak zapowiada minister skarbu państwa). System wsparcia OZE ma bowiem w zamyśle rządu dalej kompensować coraz bardziej oczywiste straty  koncernów na rynku generacji węglowej i w praktyce stanowić dofinansowanie do węgla. Okazało się, że system wsparcie dla OZE stało się dla polskich koncernów furtką do windfall profits (nadzwyczajnych zysków) i jednocześnie okazją do obejścia ograniczeń UE  w dostępie do pomocy publicznej. Wystarczy prześledzić wyniki spółek energetycznych (nasze cztery narodowe koncerny) zajmujących się wytwarzaniem energii, aby dostrzec że w latach 2008-2013 zarabiały na OZE, czyli na tym na czym w krajach stawiających na rynek i niskie ceny energii z OZE traciły wszystkie koncerny energetyczne w UE. 
 
Powyżej przytoczony został w sumie pozytywny przykład niemiecki, który prowadzi nie tylko do spektakularnego i trwałego spadku cen energii z OZE, ale także cen wytwarzania energii i cen hurtowych. Ale trzeba też przyznać, że są znane – niczym nas nie usprawiedliwia - przypadki w innych krajach, w których silny wpływ na regulacje wywierają koncerny energetyczne, co prowadzi do podobnych skutków.  Do krajów realizacyjnych podobną do naszej politykę zaliczyć można Czechy - targane skandalami także na rynku OZE  (co przekłada się na wysokie koszty energii z OZE), wyspiarską Wielką Brytanię  z organiczną wymianą energii z zagranicą i także dużym wpływem koncernów na regulacje oraz tradycyjnie już najwyższymi kosztami energii z OZE w UE, ale także "wyspowe” kraje pozaeuropejskie takie jak Japonia. W ub. roku spotkałem się z premierem Naoto Kan, który był szefem rządu w czasie katastrofy atomowej w Fukushimie. Pytając go o ostateczne przyczyny katastrofy (wyniki śledztwa parlamentarnego), odpowiedział że to wcale nie tsunami, tylko związki polityków z państwowym koncernem energetycznym TEPCO (polityczne rady nadzorcze, dywidendy i tyrania bieżących wyników zamiast kosztów na podniesienie bezpieczeństwa jądrowego). Jego zdaniem państwowe koncerny nie tylko ze nie dają taniej energii, ale ze względu na bieżące polityczne cele partii rządzących nie dają też bezpieczeństwa energetycznego. 

Dziwnym wydaje się to,  że kręgi naukowe, postępowe środowiska polityczne, organizacje sektora OZE i organizacje konsumenckie biernie się temu przyglądają, dając wolną rękę politykom (niezależnie od ich czasami dobrych intencji) w takiej realizacji zobowiązań unijnych w zakresie OZE,  które prowadzą do podnoszenia cen tylko po to, aby te stawały się  źródłem bieżącego  dofinansowania i podtrzymania przy życiu energetyki węglowej. Jest to błędne koło i droga donikąd, bo prowadzi do jednoczesnego upadku starej i braku możliwości rozwoju nowej branży (braku realnej alternatywy) z coraz mniejszymi szansami na wyrwane się ze spirali nieefektywności i utraty konkurencyjności całej energetyki.