niedziela, grudnia 14, 2014

UE winna sankcjom dla Polski za niewdrożenie dyrektywy o OZE?



Jeżeli winna to pewnie za to, że karze słabo i późno, bo wtedy kara nie działa.

W dniu 11 grudnia rzecznik Trybunału Sprawiedliwości UE (TSUE) ogłosił, że za opóźnienia we wdrożeniu dyrektywy o odnawialnych źródłach energii (OZE) Polsce zostanie wymierzona kara w wysokości  61 tys. EUR za każdy dzień spóźnienia liczonego od daty wyroku (oczekiwanego w okresie kilku tygodni), do daty pełnej transpozycji przepisów dyrektywy do polskiego prawa. Zaledwie kilka godzin potem do mediów zostało przekazane oświadczenie Ministerstwa Gospodarki, stwierdzające, że  opinia rzecznika nie jest wiążąca dla Trybunału UE. Doznałem szoku. Nie przypominam sobie po 27 latach pracy w energetyce odnawialnej, aby kiedykolwiek rząd z takim refleksem działał w sprawach związanych z OZE. Dodam, że w oczekiwaniu na zapowiedzianą już wcześniej informację z TSUE,  rząd rozpoczął intensywne prace nad projektem kolejnej nowelizacji Prawa energetycznego (nb. chyba rekordowo często „po kawałku” nowelizowanej ustawy w skali światowej) oraz ustawy o biopaliwach  (i rozporządzeń wykonawczych) w celu wdrożenia artykułów dyrektywny,  których wdrożenie w Polsce jest kwestionowane przez TSUE. Grupa posłów już zgłosiła stosowany projekt zmian w ustawie. 

Przypomnę o jakie niewdrożone artkuły dyrektywy 2009/28 - zdaniem Komisji Europejskiej (KE) oraz TSUE - chodzi przede wszystkim:
·         art. 13, który zobowiązuje państwa członkowskie do m.in. do  zapewnienia, aby określone zostały specyfikacje techniczne, które muszą zostać spełnione przez urządzenia OZE w celu skorzystania z systemów wsparcia
·         art. 14, który przewiduje szereg obowiązków w zakresie zapewnienia dostępu do informacji dotyczących OZE oraz upowszechniania takich informacji.
·         art. 16, który ma na celu ułatwienie i zapewnienie dostępu do sieci przesyłowej i dystrybucyjnej energii elektrycznej wytwarzanej z OZE
·         art. 17 określa kryteria zrównoważonego rozwoju, jakie muszą spełniać biopaliwa i biopłyny, aby zostać uwzględnione do celów kontroli zgodności z wymogami tej dyrektywy oraz do celów kwalifikowalności do wsparcia finansowego wykorzystania biopaliw i biopłynów. Związany art. 18 ustanawia zasady pozwalające zapewnić weryfikację poszanowania kryteriów zrównoważonego rozwoju, a kolejny art. 19 podaje wytyczne co do obliczania wpływu biopaliw i biopłynów na emisję gazów cieplarnianych.

W sentencji opinii rzecznika TSUE wynika,  że kara będzie naliczona przede wszystkim za niewdrożenie artykułów 13 i 18. 
W całej tej sprawie wcale najbardziej winić nie trzeba rządu RP, ale …. KE i TSUE, że dopiero po ponad czterech latach od ostatecznej, wymaganej prawnie, daty wdrożenia dyrektywy zbliża się termin wyznaczenia kary (nb. do samego zapłacenia kary, z opłatami sądowymi, jest jeszcze długa droga). Ta opieszałość instytucji unijnych niszczy rynek w UE oraz wszelkie przejawy innowacyjności na rynku krajowym. Osłabia szanse polskiego przemysłu, zaufanie inwestorów i obywateli do UE, do Polski, do państwa prawa. 
No cóż, jesteśmy w  UE od 10 lat, jako jeden z największych krajów, mamy na koncie prezydencję, szefa parlamentu  UE, o komisarzach nie wspomnimy,  prezydentem Unii jest od pierwszego grudnia Polak… Same sukcesy, a tu taki wstyd… Czyżbyśmy jednak nie za bardzo rozumieli tę koncepcję UE, poza możliwością wyciągnięcia z niej kasy?

Z perspektywy Polski straty z tytułu niewdrożenia przepisów są, moim zdaniem, znacznie poważniejsze niż ew. kara, choć pozostają nieuświadomione nawet przez znawców tematu. Jeśli chodzi o reakcje na informacje o nadchodzącej karze, do chyba najbardziej znamienny jest komentarz Jacka Zalewskiego pt. „Od naliczenia kary się nie wywiniemy”,  opublikowanym w Pulsie Biznesu . Redaktor Zalewski, którego bardzo cenię,  postawił tezę:  „dla polskiej gospodarki dyrektywa [o promocji OZE] jest niewątpliwie strasznie kosztowna i może się okazać, że nawet po naliczeniu kary, spóźnienie per saldo się… opłaci”.

Na temat  „oszczędności” i opłacalności „nic nie robienia” (w tym opóźniania i niewdrażania dyrektyw UE) pisałem w komentarzu „Jak premier Tusk miliardy na OZE zaoszczędził  . Pozorne oszczędności są niczym innym jak zwykłym stratami. w sensie gospodarczym i makroekonomiczny  na poziomie krajowym. Teraz można to pokazać na konkretnych przykładach, analizując tylko w sposób uproszczony skutki niewdrożenia dwu ww. newralgicznych artykułów dyrektywy o OZE (13 i 18) , o których wdrożenie tak nieśmiało i z tak dużym opóźnieniem upomina się KE.
Niewdrożenie art. 13 skutkuje brakiem specyfikacji technicznych na urządzenia OZE, które są przedmiotem wsparcia (np. dotacjami). W konsekwencji niewdrożenia tego artykułu urządzenia nieefektywne, niesprawne, wysokoemisyjne  trafiają na rynek (wspierane środkami publicznymi!) wypierają z rynku produkty tych krajowych producentów, którzy postawili na innowacje, rozwój technologii. W efekcie końcowym jednak  polskie firmy – producenci kolektorów słonecznych, pomp ciepła, a zwłaszcza kotłów na biomasę, bez wsparcia na rynku krajowym, nie mogą (pomimo posiadania know-how) rozwijać nowoczesnych technologii, a przez to stopniowo tracą opokę w postaci rynku krajowego i możliwości eksportu na rynki UE i globalne. Pozostaje im tylko możliwość eksportu do najbardziej zacofanych i najbiedniejszych krajów na świecie. Szeroko problem ten dyskutowany był na organizowanym przez IEO cyklicznie VII Forum  Przemysłu Energetyki Słonecznej i Biomasy w maju br. Najnowsze statyski GUS i IEO   potwierdzają też,  że w technologiach zielonego ciepła, których system wsparcia uparcie przedstawiany jest jako sukces, tracimy rynek krajowy, czyli polityka „oszczędności” i niskiej ceny nie tylko zamyka przed firmami rynki zagraniczne, ale też nie wspiera rynku krajowego.

Niewdrożenie art. 18 dyrektywy ma jeszcze poważniejsze skutki. Brak kryteriów zrównoważności biopaliw spowodował, że polskie firm zainwestowały jedynie w biopaliwa pierwszej generacji (z surowców spożywczych, o dużym „śladzie węglowym”), których ceny rosną i których już obecnie nie sposób sprzedać na rynku  UE, a od 2017 roku będzie prawnie wręcz niemożliwe aby w ten sposób rozliczać się z celu krajowego. Mamy zatem zbudowane za ciężkie pieniędzy agrorafinerie rzepaku i wytwórnie biodiesla  o niewykorzystywanych zdolnościach produkcyjnych  oraz wytwórnie bioetanolu (niemodernizowane i przez to  nieefektywne i nie spaleniach wymogów unijnych), a na rynek krajowy wpływają biopaliwa z innych krajów UE.  Coraz bardziej oczywiste jest to, że Polska nie zrealizuje w 2020 roku 10% (sub)celu biopaliwowego, bez importu biopaliw drugiej i trzeciej generacji na olbrzymio skalę. Przykre jest to, że już ponad 6 lat temu możliwe niekorzystne skutki polskiej polityki „opóźniania i niewdrażania” prawa UE  w tym zakresie przewidywałem także na blogu odnawialnym , ale  żadnego konstruktywnego działania korekcyjnego nie było. No cóż, chyba wreszcie ulegnę namowom współpracowników i kupię sobie koszulkę z napisem „a nie mówiłem”. W dalszym ciągu jednak nie rozumiem skąd bierze się u rządzących w Polsce to przekonanie, że wbrew oczywistym argumentom zrobimy UE (czyli, jako kraj członkowski samych siebie) w konia.
Jako kraj dotykamy znaczne szerszego problemu niż konieczność zapłacenia jednej  lub więcej kar za niewdrożenie lub nieprawidłowe prawa UE (nie tylko dyrektywa o OZE ale także dyrektywa wodna,
zakaz obrotu materiałem nasiennym GMO itd.) i nie tylko na etapie, gdy trzeba płaci z tak dużym opóźnieniem (!) za uchybienia formalne. Także za to, że prawdopodobne niezrealizowanie przez Polskę celu OZE na 2020 roku, co pociągnie za sobą konieczność dokonania znacznie bardziej kosztowanych transferów statystycznych  lub zapłacenia jeszcze wyższych kar po 2020 roku za brak osiągnięcia celów (efektów). Ale czeka nas jeszcze jedna kara dodatkowa („pozatraktatową”) – za brak uzyskania korzyści i trwałą utratę konkurencyjności technologicznej, niejako na własne życzenie.
 
Brakuje krajowych analiz które potwierdzałyby niezbicie, że preferowanie krótkoterminowego ograniczania kosztów w stosunku do nieuwzględnianych  korzyści średnioterminowych ma sens. Ale nie ma też ani jednej pełniejszej analizy krytycznej, że od kilku lat na własne życzenie staczamy się w obszar niedorozwoju technologicznego i problemów społecznych, właśnie z powodu braku bardziej progresywnych regulacji.  Nie dysponując takimi szerszymi analizami nie chcę też sam definitywne rozstrzygać tej kwestii, tak jak  bez cienia wątpliwości zrobił to premier Tusk, jak robi to też opozycja. Chyba jeszcze bardziej jednak dziwię się, że doświadczeni dziennikarze w dalszym ciągu dają się złapać na tak tanie i nieudokumentowane argumenty. Wszak i premier Tusk i red. Zalewski, i także obecny rząd i gro opozycji są zwolennikami  i członkostwa  Polski w UE i zasad wolnorynkowych w gospodarce kapitalistycznej, ale w praktyce coraz rzadziej potrafią te cele pogodzić. 

Wszystkim tym, którzy mechanicznie przyjmują,  że Unia Europejska jest od tego aby ją wykorzystać oraz że taniej na dzisiaj to też lepiej, chciałbym polecić dzieło ekonomisty i analityka  biznesowego – Alfreda Rapaporta, który w najnowszej książce „Saving capitalism from short termism” (McGraw-Hill ‘2012) pisze m.in., że myślenie krótkookresowe zarówno w polityce publicznej jak i korporacyjnej  jest długoterminowo destrukcyjne („dewastujące”)  dla państw i dla firm, dla obywateli i dla udziałowców (shareholders).

Czemu  zatem służy polski short-termism, "polskie oszczędności", traktowanie UE jako koniecznego zła i komu służy pobłażanie krajom członkowskim UE przez KE i TSUE? Przyjmując tezę o „ złej macosze Unii” (odsyłam do wcześniejszych wpisów blogowych), może właśnie jej podstępna opieszałość i łagodność w strofowaniu jest formą dodatkowej kary dla członka, który puszczony luzem trafi na manowce?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz