Tylko
niewielu myślało o tym, że średnie ceny energii elektrycznej odbijają (głównie dostawcy), a taryfy wzrosną (garstka tzw. świadomych odbiorców energii) i że koniunktura gospodarcza (bez względu lub z uwagi na ceny energii) nie może trwać wiecznie (nisza ekonomistów malkontentów). Nie było też atmosfery na
kwestionowanie bezpieczeństwa energetycznego, które stało się oczkiem w głowie
ostatnich rządów. Choć zgodnie z miksem proponowanym przez ME obecnie
realizowane inwestycje w elektrownie węglowe i modernizacje bloków
węglowych miały zapewnić 50% udział
węgla do 2050 roku, a 25% ubytku ma być zastąpiony energetyką jądrową, to nikt
się nie przejmował że wskaźnik samowystarczalności energetycznej mierzonej
stosunkiem energii pierwotnej pozyskanej ze źródeł krajowych do energii pierwotnej
zużytej spada też o 25%. Temat
bezpieczeństwa dostaw energii elektrycznej też nie ekscytował. Wręcz
przeciwnie, - sektor elektroenergetyczny aktywnie angażował się w rozwiązania
zwieszające zużycie energii elektrycznej, w tym taryfy antysmogowe i elektromobilność.
Po pół roku sytuacja
wygląda już zgoła odmiennie. IEO zaktualizował dane z rynku, uzupełnił raport o
prognozę taryf i prognozę cen hurtowych energii [link].
Artykuł na ten sam temat opublikowany przez Rzeczpospolitą [link]
pod znamiennym tytułem „Ceny prądu nas porażą. Droga energia zatopi firmy”,
choć trafił w sezon ogórkowy, wywołał bardzo duży rezonans. Do czytelników najbardziej
dotarła informacja, że średnie ceny prądu odbijają i przez kolejne lata będą
ostro piąć się w górę. W efekcie za 1 MWh w 2025 r. możemy zapłacić 370 zł
(ceny stałe bez inflacji z 2017 r.), niemal 50 proc. więcej niż dziś. To też potwierdza,
że długoterminowe prognozy na lata 2030-2050 niewiele obchodzą obywateli i
polityków, ale prognozy krótkoterminowe to już inna kwestia.
Koncentrując
się nawet tylko na krótkoterminowej i średnioterminowej perspektywie 2025 roku, warto
postawić pytanie co się stało, że zaledwie przez pół roku postrzeganie problemu
przez ekspertów, polityków i odbiorców energii tak się wyostrzyło. Owszem ceny
pozwoleń emisyjnych w UE w ciągu pierwszej połowy br. wzrosły z 5 do ponad 17
EUR za tonę, ale fakt ten obecnie trudno już traktować jako przyczynę wzrostu
cen. Jest to już bardziej skutek polityki energetycznej, gdyż polityka UE na
rzecz wzrostu cen pozwoleń jest wiadoma od kilku lat i żadnego eksperta czy
polityka te wzrosty nie powinny zaskakiwać. Każdy rząd i każda firma (co
najmniej duża) powinny być przygotowani na te wzrosty i wykalkulować je już
dawno w prognozę cen energii, zwłaszcza wtedy gdy dany kraj w energetyce wyraźnie
nie zmniejsza emisji CO2. Słusznie zauważa w swoim komentarzu Paweł
Smoleń (Lewiatan -
link), że także czynnik wzrostu kosztów węgla nie jest żadnym
zaskoczeniem, z uwagi na kontraktacje i cykle zakupowe (księgowa zasada FIFO). Koszty
energii LCOE z nowych bloków węglowych i jądrowych są też proste do policzenia
(zrobił to IEO w swoim raporcie) podobnie jak prognozy cen energii z aukcji i
powinny być przez sektor i ME uwzględnione przy proponowaniu miksu
energetycznego i w stymulowaniu inwestycji . W tym kontekście, w sytuacji gdy podaż
krajowa energii jest niewystarczającą i rośnie import, nie powinny też dziwić obecne
kilku procentowe wzrosty cen energii kontraktów podstawowych (typu BASE)
łącznie z kilkunastoprocentowymi wzrostami cen z dostawą na IV kwartał
(podobnie z ceną energii w szczytach). Nikogo
kto nie jest niereformowalnym denialistą klimatycznym nie powinny też dziwić i
zaskakiwać upały i problemy z wodą do chłodzenia bloków węglowych. Koniunktura
gospodarcza się nie pogorszyła, inflacja jest niska, pensje odbiorców energii i tym samym akceptowalność cen - tzw. ability to pay rosną
(fakt, dodatkowo pogarszają konkurencyjność firm), a polityka energetyczna
realizowana jest w identyczny sposób. Wiadomo też, że (poza kataklizmami) procesy
cenotwórcze w energetyce kształtują się
latami i zazwyczaj to obecny/ostatni rząd męczy się po błędach poprzednich, które w czasie ich rządów nie wyszły na jaw. Wiedza i np. praktyczne umiejętność palacza od obsługi kotłów węglowych to podstawa polskiej energetyki (np. autor artykułu nie ma w tym zakresie praktycznych umiejętności), ale czy doskonalenie wyłącznie takich umiejętności i próba ich kultywowania we współczesnym świecie wystarczą? Czy nie jest aby tak, że energetyka nie ma realnego średniookresowego planu,
systemu ostrzegania i faktycznie ciężko pracując "jedzie" jedynie na oparach do nieuchronnej katastrofy (technicznej
i ekonomicznej), a upały tylko unaoczniają to o czym wiadomo, ale nikt nie chce
mówić? Czy zatem reakcje polityków,
rządu, agend rządowych i ME oraz reakcje firm na informacje o podwyżkach cen
prądu są adekwatne i wystarczające?
Problem pod
hasłem „podwyżki” podniosła oczywiście opozycja, temat w sposób oczywisty
ożywił media branżowe związane z efektywnością energetyczną i fotowoltaiką. Pierwszymi
reakcjami administracji, na zasadzie szukania ew. nieprawidłowości w ustalaniu
cen giełdowych energii pod kątem spekulacji lub zmowy producentów, były
wszczęte procedury kontrolne przez UOKiK i KNF, ale na dzisiaj nic nie wiadomo
aby takie nieprawidłowości miały miejsce. IEO podkreślał zresztą, że prognoza
wzrostowa cen energii ma charakter fundamentalny, a nie incydentalny. Rząd
oficjalnie nie zajął się problemem już widocznych symptomów wzrostu cen energii
ani ryzykiem deficyty mocy i ew. ograniczeniami w dostawach prądu w letnie
upały. Warto na tym tle przypomnieć, że
np. w Wielskiej Brytanii rząd premier Teresy May dostrzegając problem wzrostu kosztów
energii dla gospodarki zamówił w połowie 2016 roku niezależne studium
dotyczącego kosztów energii (Cost of
Energy Review - link),
które wskazało wiele przyczyn wzrostu kosztów leżących po stronie polityki
energetycznej, regulacji i modelu rynku energii.
Sensowne
działania, ale raczej obliczone na doraźne efekty, zaproponowało ME. Zacząć
jednak wypada od przypomnienia, że ME choć zaczęło się od bagatelizowania
ostrzeżeń, nawet dyskredytowania ich autorów, to jednak przyznało, że coś na
rzeczy jest. Minister Energii Krzysztof Tchórzewski na pytanie dziennikarza
Echa Katolickiego o lipcowe prognozy Instytutu Energetyki Odnawialnej,
odpowiedział (link):
„chcę przypomnieć, że IEO to instytucja prywatna, tj. spółka z o.o. i pracuje
według zamówień. Co do wzrostu cen prądu o 80% w przyszłym roku [prognoza IEO o
niczym takim nie mówi – przyp. aut]-
zdecydowanie zaprzeczam i jednocześnie zapewniam, że będzie to znacznie mniej
niż 15%”. Pominąć wypada drobne
uszczypliwości Pana Ministra, choć znamienne jest tu przekonanie, że robienie
raportu na zamówienie komercyjne jest jakościowo gorsze od robienia raportu na
zamówienie polityczne (producenci tzw. policy base
evidence), że spółki z o.o. w Polsce (w liczbie ponad
410 tys.) - to niewiarygodni partnerzy,
gdy jednocześnie rząd wykazuje respekt w stosunku do opinii międzynarodowych prywatnych firm ratingowych (ostatnio kilka z nich ostrzegało przed
wzrostami cen energii w Polsce). Ważne jest jednak to, że po pierwsze Minister
przyznał, że podwyżki będą i fakt, że żaden z państwowych instytutów (nb. czy raport podległego instytutu resortowego byłby wiarygodny i czy w ogóle by powstał?) ani agenda rządowa ostrzegawczej prognozy dla ME nie przygotowały
i jako taka nie stała się przedmiotem refleksji czy debaty.
Pomijając
samą wypowiedź, przyznać należy, że inne działania ME mogą mieć sens, ale jednocześnie
warto zapytać, czy nie są to zbyt skromne środki jak na rysującą się skalę
problemu? ME w trybie pilnym, nie dając czasu na konsultacje (co może też
świadczyć zarówno o lekceważeniu partnerów jak i uznaniu że sprawa jest poważna
i wymaga trybu ekspresowego) przedstawiło projekt zmian w Prawie energetycznym [link],
a Minister Tchórzewski ogłosił, że niemal całość energii jaką wyprodukują
elektrownie, powinna trafić na giełdę (tzw. obligo giełdowe). Wyjątkiem są
miedzy innymi autoproducenci i producenci energii z OZE, co tworzy nisze i daje
szanse na samodzielną ucieczkę firm korzystających z najdroższych taryf grupy
„C” w oparciu o umowy typu PPA (Power
Purchase Agreements) lub autokonsumpcję przed perspektywą wzrostu kosztów
zaopatrzenia w energię i utratą konkurencyjności. W związku z nagłym wzrostem
cen na rynku hurtowym wielu małych i średnich przedsiębiorców już teraz
otrzymuje od sprzedawców pisma wypowiadające umowy kupna/sprzedaży energii
elektrycznej lub informujące o zastosowaniu klauzuli modyfikacyjnej zezwalającej
na zmianę ustalonej ceny na wyższą. W niektórych przypadkach są to zwyżki nawet
o 90 zł/MWh. W tym kontekście niezwykle cenne wydaje się zapytania ofertowe ME
(link),
które ma doprowadzić do przygotowania możliwości prawnych oraz oceny kosztów
wprowadzenia bezpośredniej sprzedaży energii elektrycznej, poprzez modele
sprzedażowe bazujące na koncepcjach PPA i peer-to-peer
(rozwiązania w zakresie handlu energią dla prosumentów). W tej konwencji
działań na rzecz większego urynkowienia rynku energii elektrycznej mieści się też
inicjatywa PSE rozszerzenia limitów cen
rozliczeniowych energii elektrycznej na rynku bilansującym poszerzenia widełek z 70 zł/MWh - 1 500 zł/MWh do minus 50
tys. zł/MWh i plus 50 tys. zł/MWh (link
do komunikatu OSP w sprawie procesu konsultacji zmian IRiESP). Jest to
realizacja uzgodnień ME z Komisją Europejską przy ubieganiu się Polski o
notyfikacje rynku mocy, ale rozwiązanie to (razem z innymi) tworzy szansę m.in.
na rynkowe (nie poprzez taryfy antysmogowe) zintegrowanie rynków energii elektrycznej i
ciepła (power to heat). To wszystko drobne
kroki, ale ułatwią firmom na pewne działania mitygujące i optymalizujące oraz
adaptacyjne w odniesieniu do realnych kosztów.
Wśród zapowiedzi
zmian w modelu rynku energii elektrycznej (szerzej, w rewizji poglądów na rolę rynku
w trudnych czasach; etatyzm sprawdził się tylko w łatwiejszych) zabrakło zapowiedzi
koniecznych, bardziej fundamentalnych zmian polityce energetycznej, bez czego
trudno będzie o spójność i działań i narracji, w której sprzeczności i
niespójności stają się coraz bardziej widoczne. Być może zaproponowane skromne środki
zaradcze pozwolą politykom i energetyce przejechać jeszcze kawałek dotychczasowymi
utartymi torami, ale tylko do następnego kryzysu.
Byłoby jednak
niedobrze gdyby np. krótkoterminowe interesy polityczne doprowadziły do sztucznego
zamrażanie taryf, bo ich wzrost na już solidne umocowanie w obiektywnych kosztach
prowadzonej polityki. Nie o taką reakcję tu chodzi. Problem zamieciony pod
dywan z każdym rokiem będzie narastał i ujawni się znacznie ostrzej w 2019 czy
2020 roku, kiedy skończą się derogacje na emisje CO2, a do problemów
z kosztami energii trzeba doliczyć problemy niezadowolonych podatników, którzy
dostaną do spłacenia rachunek za zapóźnienia
w rozwoju OZE. Ostrzegawcze prognozy cenowe, zwłaszcza te krótko- i
średniookresowe, poparte modelami kosztów LCOE i kosztów marginalnych (choć
intuicyjnie przez wszystkich zrozumiałe), to ostatni dzwonek i drogowskaz na pilną
i znacznie bardziej poważną korektę w energetyce. Zaczynają zawodzić przez
dekady utrwalane wygodne paradygmaty: o konieczności i opłacalności wytwarzania
energii jedynie w źródłach pracujących w podstawie, czy o tym że koszty dekarbonizacji energetyki są
wyższe niż jej nawęglania, że wolniejsze zmiany mniej kosztują niż działanie z
wyprzedzeniem itp. W obecnej sytuacji same adaptacyjne działania „oddolne”, o
jakich pisze Paweł Smoleń już nie wystarczą, jest za późno. Szybka korekta
powinna nastąpić przede wszystkim w polityce inwestycyjnej, gdzie konieczne
jest zaprzestanie inwestowania w źródła o rosnących kosztach. Inaczej latem
2019 roku trzeba będzie podejmować działania ratunkowe pod wpływem presji
czasu (na przysłowiowym kolanie), kosztów (przy braku środków na inwestycje), kolejnych upałów (na to nic nie poradzimy) i groźby utraty bezpieczeństwa energetycznego (od tego upadają kraje) itp.,
co z pewnością nie posłuży dobrze przyszłości polskiej energetyki.