Portal Biznes Alert po ostatnim fiasku unijnej batalii parlamentarnej w sprawie reformy europejskiego systemu handlu emisjami napisał: „Polska ponosi kolejne porażki negocjacyjne (…) odnośnie reformy ETS (…)”. Redaktor prowadzący zapytał czy konsekwencją będzie zmiana w ministerstwie środowiska.
Porażka w głosowaniu w Parlamencie Europejskim polega na tym,
że wyłącznie Bułgaria i Rumunia dostały prawo do uzyskania dodatkowych uprawnienia
do emisji i będą mogły je wykorzystać inwestycjach w węglowe systemu
ciepłownicze, o ile dodatkowe emisje mają zostać zrównoważone analogicznymi
inwestycjami w OZE (na zasadzie offset).
Dobrze, że przychodzi refleksja i czas rozliczenia, które bez
wątpienia powinno dotyczyć także Ministerstwa Środowiska (MŚ). Ale strategia
negocjacyjna polskiego rządu została ustalona (dla
porządku można przytoczyć wcześniejsza tezę BA) we współpracy z Polskim
Komitetem Energii Elektrycznej (PKEE), zrzeszającym firmy podlegające
Ministrowi Energii (ME), który od początku funkcjonowania resortu zabiegał o
środki na dalsze inwestycje w węgiel i o środki z tzw. Funduszu
Modernizacyjnego.
Wypada najpierw zadać pytanie jakie cele postawione były polskim
negocjatorom? Czy były one realne?. W ślad
za tym wypada zadać pytanie, skąd się bierze ogólna niespójność w polityce
klimatycznej i czy aby na pewno w tej akurat sprawie odpowiedzialność jest
wyłącznie po stronie MŚ? O ile na poziomie rządu nie kwestionuje się roli MŚ (i
MSZ) w sprawach związanych z konwencją klimatyczną, o tyle w sprawach
związanych z Pakietem klimatycznym UE (2014)
i Pakietem zimowym (2016) to ME
formułuje nie zawsze realistyczne cele polityczne, których realizacją
obciąża MS, MŚ ,MR, MRiRW itd., które to resorty poza dbaniem o rozwój gospodarczy, w tym odpowiednią
stopę inwestycji (która jest dramatycznie niska w energetyce), wydatkowanie funduszy UE w części klimatycznej
(niemal 20% całości funduszy unijnych 2014-2020) czy wsparcie dla polityki
rolnej.
Nierealistyczne cele, obciążające w ramach negocjacji z UE
cały rząd (wszak powszechnie obowiązuje zasada „coś za coś”, na czym traci
m.in. rolnictwo jako dotychczasowy beneficjent środków UE, partycypacja polski
w przyszłym budżecie UE, znaczenie polski na arenie międzynarodowej itd.), stały m.in. za ustawą o rynku mocy (uRM) i
forsowaniem przepisów które miały pozwolić na wspieranie (tu ze środków
krajowych - konsumentów energii) inwestycji w elektrownie węglowe, pomimo, że
te emitują więcej niż 450-550 g CO2/kWh, czego domaga się UE. Skończyło się
fiaskiem podobnie jak w przypadku reformy ETS. W tym przypadku jednak ME przynajmniej
uczciwie poinformowało o problemach. Po
dwóch latach prac rządowych nad uRM, w
dniu pierwszego czytania projektu w Sejmie, Minister Tchórzewski poinformował,
że „pod naciskiem” Komisji Europejskiej konieczne jest wprowadzenie zmian w projekcie.
I tak się stało, na
stronie RCL pojawiła się autopoprawka,
która przynajmniej częściowo dostosowuje cele do realiów unijnych.
Największa niepewność dotyczy kolejnych nowelizacji i
wdrażania ustawy o OZE (uOZE). ME zapowiadało, że we wrześniu zostanie ona
uchwalona i na tej podstawie m.in. zostaną jeszcze w br. roku przeprowadzone
aukcje, które będą służyły wytworzeniu zielonej energii potrzebnej do wypełnienia
zobowiązań Polski w 2020 roku w zakresie udziału energii z OZE w końcowym
zużyciu energii. W systemie aukcyjnym obowiązują obecnie 2-4 letnie okresy na
realizację inwestycji, a niestety, gdyby ktoś nie zauważył, mamy obecnie koniec
roku 2017. Również niestety ME nie może uzgodnić z KE zarówno wprowadzonych przez siebie zmian
w uOZE w czerwcu 2016 roku jak i obecnych propozycji i proces legislacyjny utknął
w martwym punkcie. Rada Ministrów (RM) i Prezes URE musieli odwołać
rozporządzenia i ogłoszenia o aukcjach (a nawet wyniki już przeprowadzonych
aukcji). Nie dotrzymywane są terminy
ustawowe wydawania kolejnych rozporządzeń RM do uOZE. Z kolei brawurowa
nowelizacja uOZE z lipca br. naraża Polskę na niekorzystne wyroki Trybunału
Sprawiedliwości UE, inwestorów na niepewność, skarb państwa na arbitraże, a
podatników na koszty.
Ww. przykłady pokazują, że w polityce energetycznej nie można dalej lekceważyć polityki klimatycznej
UE, a szukanie kozła ofiarnego w postaci MŚ jako jednoosobowo winnego porażkom nic nie da, bo problemy mają
charakter strukturalny. Dotyczą kilku ministerstw, a nawet wyżej (koordynacja) i nie obędzie się bez włączenia Premiera. W okresie negocjowania pierwszego
pakietu klimatyczno-energetycznego UE w latach 2008-2009 premier Tusk narzekał,
że nie może rządzić krajem poświęcając 80% czasu polityce klimatycznej. Niestety,
takie są koszty krótkowzroczności i niewiedzy, a w efekcie chodzenia pod prąd idących w kierunku
dekarbonizacji UE i światowych potęg. I zawsze warto zadawać sobie pytanie czy warto (z perspektywy całego kraju, a nie tylko elektrowni węglowych) tak zażarcie negocjować i jakim kosztem to czynimy. Wszak w 2008 roku odtrąbiliśmy sukces negocjacyjny w Brukseli po pierwszej reformie ETS (były nagrody dla ministrów za ich spryt!), a w efekcie zaniechań po "sukcesie", po dekadzie znaleźliśmy się (nie tylko elektroenergetyka, ale teraz też ciepłownictwo) w znacznie gorszej sytuacji. Nierealne
cele, zbyt szerokie rozejście się unijnej i krajowej polityki energetycznej pogłębia
niepewność inwestycyjną, ryzyka i koszty kapitału, a to już samo w sobie
podnosi ceny energii i z czasem uczyni krajową energetykę niekonkurencyjną.
Zacząć wypada nie tyle od MŚ, ale od przeglądu kompetencji
nowego tworu na RM jakim jest ME, jego relacji z MŚ i MR i całej ustawy kompetencyjnej. W ambitnych zamysłach ME początkowo (2015)
miało wchłonąć i cześć kompetencje MR i MŚ- tu
właśnie w zakresie ETS i nadzoru nad KOBiZE. Do tego trzeba mieć jednak
olbrzymie zaplecze profesjonalne, a przy okazji warto zwracać
uwagę na groźbę partykularyzmu i koszty energii dla jej odbiorców. W sytuacji gdy ME
odpowiada za działy energia i gospodarka złożami kopalin (będąc w swojej misji zasadniczo ministerstwem ds węgla i rozbudowując funkcję ministerstwa ds atomu) trudno sobie wyrazić,
że będzie skutecznie dbało o niskie koszty energii. Obawy tego typu zgłaszane
były na
blogu „Odnawialnym” jeszcze zanim ME zostało powołane: „Ministerstwo ds.
energetyki w strukturze rządu to
bardziej wschodnia koncepcja niż zachodnia. Ministerstwo ds. energetyki jest
np. w Rosji, na Białorusi, było też w PRL (jako ministerstwo ds. energetyki i
górnictwa lub energetyki i energii atomowej...) i w Chinach)”.
Także znacznie wcześniej formułowane były ostrzeżenia w
sprawie trudności w koordynacji polityki klimatycznej w wyniku powołania ME.
Wystarczy nawiązać
do tekstu pisanego przed COP21
wskazującego na konieczność współpracy MŚ, ME i MR, wraz z propozycją, aby w tym obszarze
zwiększyć kompetencje MR, bo tu chodzi o całą gospodarkę, a nie o "socjotechnikę i marketing polityczny”.
Problemem nie jest jednak tylko „parcie na szkło”
poszczególnych ministerstw (choć to nie pomaga), ale stworzonym powołaniem ME i
systemowo nierozwiązany problem strukturalny o olbrzymich konsekwencjach dla
dalszego rozwoju kraju. Pytanie kto jest tu winny nie jest kluczowe i nie jest wcale takie oczywiste. Ważniejsze jest pytanie o ew. konsekwencje (jest już wystarczająco dużo przesłanek aby takie obawy formułować) klinczu w krajowej polityce rozwoju. Skutkiem nierozwiązania opisanego problemu może być nieoptymalny
dla Polski wybór kierunku i tempa transformacji energetycznej i kształtu miksu
energetycznego. Opóźnienia narastają, a przestrzeń do decyzji
niebezpiecznie się zawęża.