Na
konferencji prasowej w dniu 1 kwietnia (!) premier Tusk stwierdził że: „zbyt duże wsparcie z budżetu instalacji
wytwarzających energię elektryczną z odnawialnych źródeł energii (OZE)
doprowadziłoby do wzrostu cen energii i byłoby
zabójcze dla polskiej gospodarki”. Zaznaczył, że rząd, nie spiesząc się z
przyjmowaniem ustawy o OZE, "uratował dla polskich rodzin miliardy złotych. Dodał, że gdybyśmy poszli tropem naszych sąsiadów,
musielibyśmy najprawdopodobniej w 2015 roku dopłacić z kieszeni podatnika,
poprzez politykę wsparcia dla OZE, 12 mld zł. Przypomniał, że Niemcy wspierają OZE w swoim kraju kwotą
100 mld zł rocznie. Zwrócił uwagę, że tak wysokie wsparcie powoduje większe
rachunki za prąd m.in. u indywidualnych odbiorców oraz większe obciążenie budżetu.
Oświadczenie premiera przypomina niestety przypisywane Wiesławowi Gomułce
stwierdzenie, że „chleb zdrożał, ale lokomotywy staniały”, choć wydawałoby się,
że tego typu retoryka należy już do niechlubnej przeszłości. Rodzinom, które za
energię płacą i w wyniku obecnie prowadzonej polityki energetycznej będą
płaciły coraz więcej należy się w tej
sprawie znacznie lepszej jakości informacja.
Nie sposób nie zauważyć, że ww. stwierdzenia są czystą demagogią - hipotetycznie
zaoszczędzona kwota 12 mld zł w 2015 roku jest niemożliwa do udokumentowania,
nawet na zasadach zdrowego rozsądku. Polski system wsparcia OZE na zasadzie „zielonych certyfikatów” jest kosztowo nieporównywalny z
systemem taryf gwarantowanych w wersji niemieckiej, z którego to wynikają
koszty ponoszone przez tamtejsze społeczeństwo. Wynikają jednak z niego nie
tylko koszty, ale także i korzyści dla gospodarki i społeczeństwa. Niemiecki
system wsparcia oznacza bowiem
inwestycje w nowe moce, które są trwałe i dostarczą energii, przy niskich kosztach eksploatacyjnych, na
następne 20 lat. Spadające w Niemczech -
znacznie szybciej niż w Polsce (!) - poziomy
wsparcia OZE, jedynie umiarkowanie
wpływają na wzrost cen dla końcowych użytkowników energii – udział kosztów
energii w wydatkach gospodarstw domowych od lat utrzymuje się w tym kraju na
mniej więcej stałym poziomie (niewiele ponad 2% z udziałem kosztów na OZE proporcjonalnym do ich udziału). Jednocześnie jednak coraz niższe ceny energii z
OZE obniżają cenę energii dla odbiorców
przemysłowych. Ma to bezpośredni związek ze spadkiem cen hurtowych na energię
elektryczną, w wyniku wypychania przez OZE z rynku źródeł konwencjonalnych o
najwyższych marginalnych kosztach produkcji. Obrazowo przedstawia to ciekawy artykuł w Pulsie Biznesu o wzrastającym imporcie energii z Niemiec i o tym, że cena 1 MWh energii
elektrycznej w Polsce w kontraktach z dostawą na 2014 rok jest o 31,6 zł/MWh
wyższa niż w Niemczech, a niekorzystne
trendy w cenach energii i saldzie wymiany handlowej będą wzrastać w 2015 roku i
dalszych. Przejściowy wzrost cen energii w Niemczech jest efektem przemyślanej
i konsekwentnie wspieranej inwestycji w OZE, a w Polsce proporcjonalnie równie
wysoki wzrost cen jest efektem braku inwestycji i rosnącą monopolizacją.
Należy pamiętać, że obecny, niezmiernie kosztowny w stosunku do
zrealizowanych nowych inwestycji system wsparcia OZE w Polsce pochodzi z roku
2004 i zaprojektowany został w celu implementacji w Polsce dyrektywy 2001/77/WE
dotyczącej promocji energii elektrycznej
z OZE i celów na rok 2010. Od 5 lat obowiązuje nas kolejna dyrektywa 2009/28/WE,
gdzie między innymi zobowiązania dotyczą energii
finalnej, a cele są wiążące w odróżnieniu od poprzedniej dyrektywy.
Tak więc, jako że wstrzymując przyjęcie ustawy o OZE, od ponad czterech lat
wdrażamy nie tę dyrektywę co trzeba, niewiarygodnie brzmi zdanie premiera, że
rząd dzięki temu uratował dla polskich rodzin hipotetyczne miliardy złotych. Równie dobrze mogę „uratować” budżet mojej
rodziny/firmy zaprzestając płacenia podatków – fakt, przez jakiś czas będę miał
do dyspozycji większy budżet, ale w końcu Urząd Skarbowy mnie dopadnie. Różnica
polega na tym, jak długo można utrzymywać te złudzenia – US z pewnością
dopadnie mnie szybciej niż biurokracja UE polski rząd. A, no i jak mnie dopadną,
to bez wątpienia nadal będę za moje czyny odpowiedzialny na mocy krajowego prawa
– podczas gdy premier Tusk już niekoniecznie (po co zatem wychodzić z
komunikacją społeczna poza horyzont czasowy następnych wyborów - vide cytowana
na wstępie konferencja prasowa). Polskie
rządy od lat tolerują nierówny podział kosztów i korzyści z rozwoju OZE w naszym
kraju i „wrzucanie” wszystkich kosztów
wsparcia OZE do naszych rachunków, bez wymogu realizacji inwestycji. Przede
wszystkim chodzi tu o współspalanie biomasy z węglem i energetykę wodną. Społeczeństwo i gospodarka
nic z tego wsparcia, poza kosztami nie mają. W szczególności nie mają nowych
mocy i dodatkowej energii i nie będą miały, bo współspalające bloki węglowe przestaną
wkrótce zupełnie działać, a zamortyzowane duże elektrownie wodne, choć bez powodu korzystały przez
lata ze wsparcia, to nie zadbały nawet o pełne odtworzenie majątku. Kolejne
opóźnienia w uchwaleniu ustawy o OZE i pojawiające się coraz bardziej
zdumiewające koncepcje tej ustawy konserwują stary system i pozwalają na
kontynuację wliczania nieuzasadnionych kosztów w rachunki za energię
elektryczną także w 2015 roku. Ta
niepotrzebnie wydana kwota wsparcia na OZE w 2015 roku wyniesie ok 3 mld zł.
Ale skąd mogły się wziąć te „miliardowe oszczędności” w wystąpieniu
premiera? Nie jest znana żadna inna analiza w tym zakresie poza oceną
skutków regulacji (OSR) do projektu ustawy o OZE (v.6.3). Warto przyjrzeć się bliżej tej pracy.
Po wielu „arytmetycznych” wywodach, autorzy OSR dochodzą do konkluzji w jednej
z końcowych tabel, gdzie porównują prognozę kosztów obecnego systemu wsparcia przy
założeniu wartości świadectwa pochodzenia jako maksymalnie wysokiej wartości zielonych
certyfikatów (równej waloryzowanej opłacie zastępczej), z kosztami „zoptymalizowanego” systemu
wsparcia. Wnioskują, że skumulowana na koniec 2020 roku różnica w kosztach na rzecz „systemu zoptymalizowanego” to 11.374
mln zł (35.028-23.654), co zbliżone
jest jakby do jednej z podanych kwot „oszczędności” podanych przez premiera.
Ale warto przyjrzeć się bliżej także sposobowi obliczenia ww. kwoty.
W styczniu ocenę OSR do
poprzedniej wersji projektu ustawy o OZE (najnowszy OSR tylko nieznacznie zszedł w dół z
„oszczędnościami) wykonał Instytut Energetyki Odnawialnej (IEO). IEO podważył szereg elementów kosztowych OSR, a wyniki tych analiz przesłane zostały do autorom OSR. Zwracał uwagę na to, że wprowadzenie systemu aukcyjnego w proponowanej wersji uczyni
rynek wewnętrzny mniej przewidywalnym i mniej konkurencyjnym dla inwestorów i w
efekcie wspiera import. Zwracał uwagę, że w OSR nie ma spójności pomiędzy
analizą kosztów produkcji energii LCOE i oceną wysokości luki finansowej do
pokrycia systemem wsparcia, a analizą finansowych skutków wdrożenia
projektowanej regulacji oraz, że analiza w zakresie LCOE wykonana została dla
innych uwarunkowań prawnych i nie można się nią posługiwać do obliczeń
„oszczędności” w nowym systemie wsparcia. OSR
nie odnosić się też do tego co było już omawiane na blogu odnawialnym - niesprawiedliwego społecznie i
nieracjonalnego gospodarczo podziału kosztów i korzyści wynikających z regulacji.
IEO wskazuje też na szereg błędów w analizach towarzyszących OSR.
IEO wyliczył, że różnica pomiędzy obecnym (wysoce nieefektywnym i nieracjonalnym), a proponowanym systemem wsparcia do 2020 roku wynosi maksymalnie ok. 8 mld zł. Ale gdyby realnie popatrzeć na założenia nowego systemu wsparcia i ryzyko z nim związane, to łączne koszty „zoptymalizowanego” systemu wsparcia tylko do 2020 roku byłyby minimum o 1,8 mld wyższe od podanych w OSR kosztów obecnego (nieefektywnego) systemu wsparcia. Tak więc owe rzekome oszczędności wynikają chyba tylko z tego, że rząd zaproponował system tak fatalny, że nawet obecny jest lepszy. Innowacją jest to, że tym razem "sprzedaż Niderlandów" odbywa się na zasadzie kredytu z płatnością zaraz po wyborach w 2015 roku. Mechanizm przepychania kosztów na „po wyborach” został szczegółowo omówiony w poprzednim wpisie, a na naganność odzierania przyszłości z energii w celu uzyskania korzyści teraźniejszych wskazywał także na tym blogu autor Ekonomii dobra i zła. Krótko zjawisko to w kontekście blokowania innowacji i utraty szans rozwojowych ujął ostatnio prof. Kleiber postulując, aby „nacisk położyć (...) w większym stopniu na programowanie strategiczne, prowadzące do zmian struktury poszczególnych sektorów gospodarki, a nie – jak obecnie – na programowanie operacyjne, wspomagające wprawdzie skutecznie bieżące potrzeby (…), ale kosztem petryfikacji starych struktur”. Absolutnie nie wiadomo jak rząd ma zamiar spowodować, że „OZE będą istotnym elementem bezpieczeństwa energetycznego”, skoro zagrożenie narasta teraz, wraz z kryzysem ukraińskim, a rząd „nie spieszy się z inwestycjami w OZE”. Dziwna to logika.
IEO
w swojej ocenie OSR za największy problem
uznał
przesuwanie kosztów poza okres wyborczy (2015) i zbyt krótki (2020)
okres analizy, nie uwzględniający efektów po 2020 roku (pełna komercjalizacja
OZE, efekty środowiskowe, społeczne, wzrost innowacyjności gospodarki i bezpieczeństwa energetycznego, czy w końcu niższe
ceny energii). OSR (i premier w swojej wypowiedzi) zamknął też oczy na wielce
prawdopodobną karę za niewypełnienie
celu dyrektywy w 2021 roku lub - zgodnie
z dyrektywą - kosztowny (wielomiliardowy) transfer statystyczny niedoboru
energii z OZE, zapewne z tak ochoczo krytykowanych Niemiec.
Z
danych ekonomicznych przygotowanych przez IEO, a w sposób merytorycznie nieuprawniony wykorzystanych w OSR można
wyciągnąć jeszcze jeden wniosek. Obecna
polityka być może doprowadzi do niewielkiego ograniczenia kosztów do połowy
2015 roku, prawdopodobnie podniesie
koszty do 2020 roku (rząd będzie musiał zachęcać inwestorów do aukcji
nieproporcjonalnie wysokimi cenami
referencyjnymi i ratować się transferem statystycznym), ale wywoła eksplozję
kosztów zaraz po 2020 roku.
Syntetyczną
ilustrację wyników analiz IEO do 2030 roku i sposobu w jaki powinny być
interpretowane przedstawia poniższy rysunek.
Rysunek
prezentuje średnie koszty energii wytwarzanej z krajowego „miksu”
energetycznego (struktura wytwarzania taka jak zaproponowana w programie
Polskiej Energetyki Jądrowej PPEJ) z kosztami zewnętrznymi i bez kosztów
zewnętrznych oraz koszty energii obliczone przez IEO. Obszar zacieniowany na
wykresie oznacza skalę kosztów zewnętrznych, które ponosi społeczeństwo,
przyroda i gospodarka, których nie ponosi bezpośrednio sektor energetyczny. Są
w śród nich także koszty, które obciążają obecnie budżet ministerstwa zdrowia, któremu koszty i poziom niezbilansowania systematycznie podnosi
energetyka. Koszty energii z
nowobudowanych OZE (w proponowanym w KPD „miksie”) będą niższe od kosztów
energii z systemu energetycznego (bazującego ciągle w znacznej części na już
zamortyzowanych elektrowniach) począwszy od 2024 roku, a w sytuacji
uwzględnienia kosztów zewnętrznych nowe OZE byłyby w pełni atrakcyjne kosztowo
już od 2018 roku. Wszystkie nowobudowane i planowane do oddania w latach 2015-2018 roku elektrownie
konwencjonalne (węglowe, gazowe i jądrowe) dają koszty energii powyżej 250
zł/MWh i po uwzględnieniu kosztów zewnętrznych nie są już konkurencyjne wobec
nowobudowanych elektrowni wykorzystujących odnawialne zasoby energii. Nowe, mniej emisyjne elektrownie konwencjonalne (węglowe z CCS, gazowe i jądrowe) nawet bez kosztów zewnętrznych oddawane nie będą konkurencyjne w porównaniu z większymi farmami fotowoltaicznymi i wiatrowymi już w latach 2019-2022).
Czemu
i komu służy zatem „niespieszenie się z przyjmowaniem ustawy o OZE”? Czy zaraz
po wyborach wszyscy mieszkańcy Polski mają przenieść się do Niemiec w
poszukiwaniu taniej energii, czy też trzeba szybko rozbudować połączenia między-systemowe i postawić na import energii? Kto zapłaci
za skutki tych opóźnień?
Pytania
te wypada zadać pracownikom Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, którzy albo nie
rozumieją tego co robią, zarówno jeśli chodzi o kształt projektu ustawy,
harmonogramy i skutki, albo w ferworze kampanii wyborczej instrumentalizują
dokumenty rządowe na rzecz ulotnych „sukcesów medialnych”, które życie bardzo
szybko zweryfikuje. W obydwu przypadkach narażają na szwank urząd premiera i wiarygodność ich szefa.